Pani
Stanisława, 1923
Z
dzieciństwa to najlepiej pamiętam mamusię i babcię Tykową. Była taka wysoka,
przy kości. Babcia mnie czesywała, warkoczyki pletła i do kościoła brała.
Najbardziej do podsypywania kwiatów na procesji. Uciekałam czasem do babci i
chowałam się pod żarnami, i za to mnie w domu swarzyli.
Pamiętam
jak chodziłam do szkoły. Było dużo dzieci. Uczyli tam czytać, pisać, liczyć.
Ksiądz Piękoś uczył religii. Dostałam raz od niego, bom się spóźniła na
religię, na starą wikarówkę. Linijką po łapie. Nauczycielka Sobolowa była
niedobra dla nas, bardzo surowa o byle co.
Święta
dobrze z dzieciństwa pamiętam. Była choinka i do jedzenia ryba, i zacierka albo
ryż na mleku, Pieklimy ciastka na choinkę, orzechy okładały w bibułkę. Dla
żartów na despekt robiliśmy, chłopcy szyby malowali, bramki zdejmowali, a u
sąsiadów na strzechy wóz wnosili. Na Wielkanoc, jak przyszedł Lany
Poniedziałek, jak nieraz chlustali wodą z wiader, aż zawieraliśmy dom. Blisko
my mieszkali kościoła, organistówki, poczty.
Byłam
najstarsza z domu, miałam 13 lat gdy mamusia zmarła, a miała 39 lat. Jak to się
stało? Ojciec pracował w Zakopanem, murarzem był. On się zabrał i pojechał do
roboty do Zakopanego, a mama sama młóciła i się zaziębiła.
Mamusię
dobrze pamiętam. Doktor Knaer ją leczył, ja ją obsługiwałam. Na piechotę
leciałam do domu ludowego na Słotwinie. Doktor miał duże kostki kawy z cukrem.
„Masz, dziecko, żebyś se nie zaspała”. Do zakonnic chodziłam do Porąbki po
lekarstwa dla mamy, czasem dały i dla mnie, bo byłam zachrypnięta. Musiałam
gotować w domu jedzenie dla rodzeństwa. Nie umiałam jeszcze gotować. Sześcioro
nas było, najmłodsza miała dwa miesiące. Przeżyliśmy.
Opiekowałam
się wszystkimi dziećmi, a najbardziej najmłodszą siostrą. Przychodziła tu
sąsiadka, wydoiła za mnie czasem, pomagała nam.
Ojciec
się ożenił ponownie, Ośmioro dzieci miała z ojcem macocha. Była niedobra dla
mnie. Kiedyś zachmurało się i szło na burzę. Była usunięta dachówka a siano na
górze. Kazała nam tam iść i zasunąć dachówkę, myśmy się bali. Biła nas, żebyśmy
poszli zasunąć tę dachówkę.
Była niedobra dla mnie, a jej matka jeszcze
gorsza. Macocha dała mnie do swojej matki do pilnowania dzieci we wsi Perle. Tam
na Perle, gdy byłam mała, to mnie mordowała robotą babka. To nie była moja
babka tylko matka mojej macochy. Pasłam dwie krowy, wieczór było mielenie w
żarnach. O 4 godzinie przede dniem musiałam wstawać i iść po chrust, zanim dzień
nastał. Gdy wróciłam z Perły, miałam 17 lat i zaraz była wojna, musiałam jechać
do Niemiec.
Ale
zanim to było, to jeszcze wzięłam się za handel, jajka i masło woziłam do
Zakliczyna. Do Płaszowa żeśmy też wozili, to było nielegalne, więc robiliśmy to
w nocy. Jak se wspomnę, jaki to był człowiek głupi. Ja zapomniałam kiedyś mojej
legitymacji, pukaliśmy przez okno do Żydów, żeby nam użyczyli swojej
legitymacji! A to przecież było zagrożenie większe. Nie złapali nas wtedy na
tym dworcu, mieli okna na drugą stronę, na drogę.
Troje
nas z Jadownik wysłał sołtys do Niemiec na roboty, bo musiał. Przyjechali po
nas jak my byli w domu i wzięli nas do fabryki, ona była Czeszką, ta kobieta co
nas wzięła, ona nas uspokajała, dobrze będziecie mieć w Nowej Soli, to Neu Salz
się nazywało po niemiecku. Były tam takie długie maszyny, były 3 Niemki, 1
chłopiec, 2 Żydóweczki malutkie i ja. Niemka Elsa to była dobra dziewczyna. To
była fabryka lnu na materiał, na sznurki. Ten chłopiec snopki rozwierał, kładł
na maszynę, ona to sczesywała, Niemki rozdzielały, ja wiązałam to, co zostało i
kładłam do takiej paki. Żydóweczki stale płakały, żeby je zastępować. Jak jużem
się do tej pracy wprawiła, pogłaskałam je nieraz po głowie. A one ino: -
Stasiu, Stasiu. Musiałam ich wszystkich zastępować.
Trochę
rozumiałam po niemiecku. Jedliśmy karpiele i polewki, nikt się z początku nie
śmiał tego tknąć, ale było tylko to. Tamte pracownice jadły. Jedzenie pod psem.
Czasami gdy Polki gotowały, zostawałam po pracy, żeby pomyć garnki i pozamiatać, to mi dawały za to ziemniaki w mundurkach, odrobinę chleba. Listy pisałam do domu. Czasami oni pisali do mnie i przysyłali mi chleb z domu. Jak przyszedł, to był już stary. Nosilimy firmowe ubrania w Niemczech. Tam gdzie my pracowali, zawsze w miasteczku grali co niedzielę Francuzi, taką orkiestrę mieli, my szli takim wałem nad rzeką, pełno było tam jabłek i gruszek, ale my nic nie wzięli.
Niemcy
byli grzeczni dla nas. Guten Tag. Nic żaden nie ruszył. Jak weszli Ruski, my
ani jednej nocy nie spały. Wszystko czekało w kryjówkach. Bombardowania zabrały
2 dziewczynki z fabryki, one były z Poznania. My nocowały na piętrze, te
Żydóweczki głodne na dole, my nie miały same co jeść, ale przez okno my
podawały tym Żydóweczkom. Kazali nam bardzo sprzątać dla wojska, bałyśmy się
bardzo.
Spałyśmy
w takim domu, ukryłam się w tym domu. Trzy rzędy ludzi tam spało w tym domu, my
ukryły się na górze w łazience. Zobaczyłam przez okno Ruskich. Młode małżeństwo
mnie uratowało, sami też się ocalili. W szopie żeśmy się ukrywały całą noc, a
potem na górze w takiej łazience. Trzęsłyśmy się z zimna, ale żaden Rusek na
mnie ręki nie położył, choć inne zaznały przykrości. Zegar bił, słychać go było
z dołu, a my takie zmarznięte i przerażone, wreszcie wyszłyśmy z tej łazienki.
Poskarżyłyśmy się do komendantury ruskiej.
Dopiero my się dowiedziały, jak przyjechali Polacy do roboty, my nic nie wiedzieli, my nic nie mieli, ciągle w jednym ubraniu. Polacy nas dopiero pokierowali do pociągu. Jechaliśmy pociągiem towarowym długo i daleko, aż do Brzeska. Przyjechaliśmy do stacji Słotwiny, jak dziękować za to Bogu? Tak żeśmy się bały Rusków, jak weszli to ani jedną noc my nie spały.
Po
wojnie wróciłam do macochy i do ojca. Zaraz po wojnie pracowałam w Częstochowie,
w rozlewni piwa. Tam się nie nadawałam do pracy, bo ciągle miałam chrypę od
tego jęczmienia, co go wyciągałam na suszenie. Najpierw wozili jęczmień
pociągiem, stamtąd furmanką, jęczmień tak sechł, trzeba było go potem
rozgarnąć. Tam było tak gorąco. A potem przenieść do zimnych piwnic. Z gorąca
do zimna i z powrotem. Stale tam się czułam chora. Przeszłam do pracy do
kobiety w Częstochowie. Mąż tej kobiety zginął w Oświęcimiu. Ona miała
fabryczkę, wytwórnię piwa i wód gazowych. Ona mnie nauczyła robić syropy na
oranżadę. Przywozili beki z piwem, z 1 beczki 50 litrów. Gdy wyjechała na
urlop, ja jej doglądałam tego interesu, mogłabym łatwo odłożyć coś dla siebie,
bo mnie ludzie namawiali, ale ja nie chciałam. Tam my często pracowali w
niedzielę.
Jadowniczanie
też pracowali w Częstochowie, murarze, czasami gdzież mnie zapraszali. Jeden
był taki miły. U ciotki Magdy mieszkałam, gdy przyjeżdżałam do Jadownik, ciotka
mówiła „Stasiu, chciejże tego chłopa”. Ale nie miałam wtedy gdzie mieszkać,
jeszcze nie mogłam wyjść za mąż. Ładny chłopak i bardzo robotny murarz. Szkoda,
taki los. Ożenił się z inną panną, bogatszą.
Kierowniczką
tam byłam w tej Częstochowie. Nie chcieli mnie stamtąd puścić, ale właścicielka
nie mogła utrzymać fabryki. Chwilę pracowałam w Spółdzielni Farmaceutycznej w
Krakowie. Bandaże, lekarstwa, kierownik był niedobry. Com się tam bandaży
nazwijała. W Krakowie tam jak poczta. Moja siostra była mężatką i ja tam żyłam
u tej siostry.
Zaczęłam
pracować w cegielni w Płaszowie i sześć lat tam pracowałam. Ciężka był praca,
ładowaliśmy cegły na wagony, trochę na hali, wózki do kotłowni. Trzeba było 4
tysiące cegieł na wagon załadować. Ciężka robota, ciągnąć to na łańcuchach.
Jeszcze pamiętam taki wypakunek, gdy ciężka maszyna kogoś zabiła. Razem żeśmy
pracowały z moją siostrą Hanką.
Po
trzech latach wyszłam za mąż za Dudzika. Dudzik był z Krakowa, Poldek. Polciu.
Młodszy był, zapobiegliwy. Wesele było piękne. Babka była, jaka była, ale na
wesele placków napiekła. Moja macocha.
Żyłam
w Krakowie na Starowiślnej u jego matki. Teściowej było Leokadia. W suterenie
mieszkała, małe mieszkanie, ciemnota tam była. Dostałam odszkodowanie za wojnę
i budowałam dom, razem z moją siostrą. Podobało mu się na wsi. Oni byli z
Gdowa. Zaczęliśmy w latach 50. Nic nie można było kupić. Wszystko na kartki się
kupowało. Przywieźli nam cegły pociągiem. Rury w nocy.
Dzieci
urodziłam tutaj. Pierwsza urodziła się w Terenia, w szpitalu w Brzesku, a Hanka
w domu. Położna Sosinowa do mnie przyszła. Nawet lepiej było w domu, a w szpitalu
musiałam być, bo była jakaś groźna sytuacja. Terenia się rodziła wieczór, mnie
mój mąż zaprowadził do szpitala. On tam siedział i czekał. W styczniu się
rodziła. Ciężko mi było w tym szpitalu.
Terenia
urodziła się w 1960 a Hania w 1962. U siostry w tym samym czasie była Marysia z
1958 a Zbyś z 1959. Razem się nam dzieci chowały. Jeszcze inną siostrzenicę
wychowałam jak córkę, od innej siostry. Dobrze nam się z siostrą Hanką razem
żyło i dalej żyjemy w jednym domu. Z początku miałyśmy wspólną sień, jedną
kuchnię, i po izbie dla każdej rodziny. Potem dopiero dobudowali górę, zrobili
przebudówkę.
Dzieci
dobrze wykształciłam. Jak dzieci były już starsze, to wróciłam do pracy,
sprzątałam w firmie budowlanej. Potem jeszcze w innej firmie. I jeszcze przecież
cały czas w polu.
Mam
dobre dzieci. Teraz dopiero oddycham se tym światem, nic nie muszę robić. Jak
chcę coś zrobić, to tylko patrzę, żeby ich nie było, bo mi nie pozwalają
pracować. Ja dopiero wiem, że żyję na świecie przez moje ostatnie 30 lat.
Wcześniej było naprawdę trudno. Ciężkie życie przeszłam, ciężką miałam pracę. Dużo
tej pracy, jedzenia mało i na szybko. Ale tak naprawdę to nic nie było ciężko.
I nic nie było lekko.
Bóg
mi tylko dał długie życie za tę ciężką pracę, prawie 100 lat pracy. I dobre
dzieci. Mam też 1 wnuka i 3 prawnuczków. Tak myślę, że jak żyć długo, to trzeba
żyć dobrze, bo jak się żyje kiepsko, to lepiej umrzeć wcześniej.
Sabina Jakubowska
Opowieść siostry pani Stanisławy można znaleźć tutaj:
https://porod-niezapomniany.blogspot.com/p/pani-anna-rok-1932-urodziam-sie-w.html