Pani Maria, ur. 1933
Byłam najmłodsza w rodzinie Świeradów. Miałam braci: Franka, Antka, który zmarł w dzieciństwie, Mariana, Cześka, Gustka, i starszą siostrę Jankę. Cała rodzina mieszkała w starym domu za rzeką. Tu, gdzie teraz mieszkam, to jest moje rodzinne miejsce, jak się to mówi – ojcowizna, ten plac należał do mojego ojca, a wcześniej do jego brata i ich ojców. My z mężem później tutaj żeśmy postawili dom. Mąż Michał był murarzem.
Mój ojciec Ludwik Świerad był radnym w gminie, w potem sołtysem Jadownik, tuż po wojnie. Jego kuzyn Michał też był potem sołtysem, jak go mój ojciec go wprowadził, żeby mu pomagał w tych papierach, i przyuczył do wszystkiego, kiedy sam już chciał zrezygnować. Sołtys potrzebował sekretarza, żeby różne rzeczy zapisywać, albo też ludziom różne zaświadczenia wydawać, więc takim sekretarzem tuż po wojnie u Szkodnego był organista, a u mojego ojca kuzyn Michał.
Moja mama Joanna Chamielec była z Maszkienic, ale później ciotka ją wzięła do Łężca. Mama miała brata i 2 siostry, i miała tylko 14 lat, gdy jej mama zmarła. Moja mama chciała tatusiowi pomóc utrzymać te dzieci, bo była bieda, i dlatego się zgodziła na zamieszkanie w Łężcu z ciotką, która była bezdzietna. Moja mama długo żyła i zawsze ubierała się po dawnemu. Chusteczki tybetki na głowę, a na ramiona chustę wełnianą, grubą. Dawniej były zimy ostre, gdy się szło przez las, widziało się, jak dęby pękały od mrozu. W lecie się chodziło przeważnie boso. Były takie kobiety, co nawet jak szły do Brzeska na targ, to na ramieniu niosły buty i wkładały dopiero przed Brzeskiem, żeby się buty nie zniszczyły.
W polu pracowało się od małego, pasło się gęsi albo krowy, jak to na gospodarce. We wszystkim się pomagało rodzicom. Zabawy dzieci były proste. Skakałyśmy w klasy, które wcześniej trzeba było wyrysować na ziemi nożem albo patykiem. Była też do zabawy piłka – ale jaka! – z pończochy albo skarpety, napchane trocinami i sianem. Graliśmy w karty. Miałyśmy też lalki, uszyte ze szmatek. Ja miałam też uszytą lalkę, którą mi kupił dziadek z Maszkienic, na pamiątkę. Długo była w domu ta lalka.
Jak dużo się zmieniło w świecie przez ten czas mojego życia. Wcześniej ważniejsze niż nauka były motyki i wykopki. W domu był koń, 3 krowy, mleko się woziło do mleczarni. Chleb się wypiekło, a mleko, masło, ser, śmietana były własne, podobnie jak i wędliny czy mięso. Po nic się nie szło do sklepu – może tylko po sól, cukier ocet czy naftę do lampy, czy węgiel, ale my mieliśmy las, to się drzewem paliło, a węglem to tylko mama podsypywała do pieca, żeby się ciepło długo trzymało, jak zostawiała obiad na piecu, i szła do gospodarki. Elektrykę wprowadzili Niemcy, najpierw takie prowizorki, a po wojnie już na porządnie. Po wodę się szło do studni, było ich kilka w sąsiedztwie, a do mycia i prania była woda w rzece.
Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, mój ojciec miał też pszczoły. Trzymał miód w takim wielkim słoju. Grzebało się w tym łyżką, jak to dzieci, aż któreś z dzieci ten słój niechcący przebiło, słój pękł i dziecko się skaleczyło. Ojciec postanowił, że likwiduje, żeby się komuś coś nie stało.
Tutaj za płotem mieszkała żydowska rodzina. Dawno temu to była ziemia Szafrańskich, a Żydzi przed wojną to wykupili i tak mieszkali wśród nas. Chana miała tu sklep, Żydów tu przychodziło dużo i kupowali, ale także pół wsi tu przychodziło różne rzeczy kupować, dlatego syn Chany bił świnie i w tym sklepie była też wędlina. Dobrze to pamiętam, bo przecież nas to trochę dziwiło, że im nie wolno było świń dotykać. A jednak handlowali. Ten syn Chany, który był masarzem, miał na imię Lajbek. Była też Dora i jej siostry, ale ja słabo pamiętam, bo one później mieszkały w Brzesku. Byłam wtedy mała i pamiętam, że byłam tam raz u Chany. Trochę się bałam do tych Żydów chodzić, nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że byli innej wiary. A może dlatego, że czasem różni ludzie straszyli dzieci, że Żydzi je porwą. A przecież Chana nikogo by nie porwała. Była bardzo miła. Przychodziła do nas po mleko, brała od mamy mleko w takich bańkach, zakładała je na plecy i handlowała tym mlekiem w Brzesku na rynku. Bardzo się lubiły z moją mamą.
Jak się wojna zaczęła, miałam 6 lat. Mój najstarszy brat Franek kształcił się przed wojną. W maju 1939 zdał maturę, a 1 września nastała wojna. Baliśmy się o niego. Niemcy likwidowali, jak był który wykształcony. Brat przeżył, bo całą wojnę się ukrywał, sąsiedzi go nocowali, ukrywali na strychach. Całą wojnę przetrwał w Jadownikach. Zainteresował się wełną, nauczył się prząść i całymi dniami prządł, a sąsiadka Helena Czernecka przerabiała tę wełnę, dziergała na drutach swetry, sprzedawała to i tak oboje mieli utrzymanie. Po wojnie zatrudnił się u pana Wawryki, wyjechał na Śląsk, tam go przyjęli do pracy na kolei. Kolej wysłała go na studia, osiedlił się w Raciborzu.
Więc jak wspominam wojnę, to najbardziej mnie bolało, że co trocha Niemcy nas odwiedzali, żeby znaleźć mojego brata. Przychodzili w kilku, byli agresywni, pod bronią. Bałam się bardzo. Mojego ojca też szukali.
Pamiętam, gdy zbierali wszystkich Żydów do getta w Brzesku, i zabrali też Chanę i jej rodzinę. Chana przyszła się pożegnać do mojej mamy, i mama bardzo się martwiła o ich los, a Chana powiedziała mojej mamie „Ty nie płacz za nami, Joanna, bo nas biorą na śniadanie, a was wezmą na obiad”.
Z Brzeska Niemcy wywozili Żydów do Tarnowa. Tyle było ludzi, że brakło samochodów i brakło miejsca w pociągu, tylko wieźli ich też furmankami. Chana jechała na wozie i pod Zbylitowską Górą chciała uciec. Zeskoczyła z tego wozu prosto do rowu, a Niemcy nie czekali na nic, tylko ją od razu zastrzelili. I pewnie tam gdzieś jest pochowana. Wiem to wszystko od mojego brata Gustka, który musiał wtedy robić za woźnicę i widział to wydarzenie. Zaraz gdy wrócił, to powiedział nam, że Chana już nie żyje.
Z czasów wojennych pamiętam jeszcze, jak bomba spadła na ten plac, gdzie my teraz mieszkamy. Tu stał duży dąb i Niemcy pod nim zrobili sobie taki wjazd, gdzie parkowali. Samolot musiał być ruski i pewnie chciał uderzyć w ten niemiecki samochód. Nam się nic nie stało, ale uderzenie było takie silne, że u sąsiadki wyleciały wszystkie szyby. Pamiętam to dokładnie, bardzo żeśmy się śmiały, bo sąsiadka mówiła, jak dobrze, że nic się nie stało – a nie zauważyła, że wszystkie szyby jej wyleciały od wstrząsu. I z tego żeśmy się śmiały. Druga bomba spadła w pobliżu domu innych sąsiadów, Wawrzków, i zmiotła im dach. Dobrze, że uderzyło o krokwię, i zmiotło tylko dach, bo inaczej by im ściany zdmuchnęło równo z dachem.
W czasie wojny chodziłam do szkoły. Po stodołach my się uczyli. Były tabliczki, liczydło, uczyła nas pani Wawrykowa. Jej mąż, profesor Władysław Wawryka, także uczył po stodołach starszą młodzież. Przeżył wojnę, a potem przyłączył się do nauczycieli w brzeskim liceum, i zginął potrącony przez samochód w marcu 1945. To się stało na moich oczach.
Miałam wtedy 12 lat. Szłam do szkoły z koleżanką, a profesor szedł parę kroków przed nami, elegancko ubrany w płaszcz z futrzanym kołnierzem, bo szedł do pracy, do liceum w Brzesku. Gdy doszedł do Gościeńca, i akurat miał skręcić ku Brzesku, potrącił go samochód ciężarowy. Wszystko to widziałam dokładnie i pamiętam do dziś, bo to było wstrząsające. Ten samochód miał taką pakę z tyłu, przyczepę, a prowadził go jakiś Rusek. Tuż przy profesorze kierowca zahamował, i tak pomanewrował, że tą ciężką paką go trącił w głowę, że profesor od razu upadł. A Rusek jeszcze się wychylił z szoferki, sprawdził, że go trafił, i powiedział zadowolony z takim ruskim akcentem „a, burżuj” – a wszystko pewnie przez ten elegancki płaszcz profesora. I odjechał. Myśmy chwilę stały jak wrośnięte w ziemię, a potem poleciałyśmy szybko do dyrektora szkoły, bo nasza szkoła była parę kroków dalej. Dyrektor Przybiegł ze szkoły, ale profesor Wawryka już nie żył. Znałam dobrze tę rodzinę, Wawrykowie mieszkali blisko mojego rodzinnego domu, mieli dwoje dzieci, a ich syn chodził ze mną do szkoły. Dlatego to wydarzenie tak mi się zapisało w pamięci. To było celowe. Wyzwolili nas, i chcieli nas ze wszystkiego wyzwolić. Z wykształconych ludzi też, żeby potem łatwiej było rządzić narodem. To tak samo, jak Niemcy w czasie wojny, gdy polowali na mojego brata Franka.
Po wojnie poszłam do szkoły, od razu do 5 klasy, bo przecież się uczyliśmy 4 lata w stodole. Miałam po braciach i siostrze książki do każdego przedmiotu. Tylko ja miałam takie książki w całej szkole, co ich nie wolno było mieć za okupacji. Ojciec w czasie wojny trzymał je w specjalnym schowku na strychu. Nauczycielką w tej powojennej szkole była Stecowa z Brzezowca, ona się bardzo ucieszyła, że ja mam wszystkie książki, a wtedy nie było z czego uczyć. Tylko religii już nie wolno się było uczyć w szkole, więc chodziliśmy na religię na starą wikarówkę. Tam zbudowali nowy budynek, żeby się dzieci miały gdzie uczyć tej religii. Za Wolą Bożą człowiek skończył 7 klasę. Nie posłali mnie dalej. Ojciec wtedy jeszcze żył, mama była już starsza. Ja chciałam iść dalej do szkoły, ale rodzice kazali zostać, i pomagać mamie na gospodarce. Z bólem serca zostałam. Myślałam, że przecież jak moi bracia wszyscy byli wykształceni, to i ja pójdę dalej do szkoły, i zatrudnię się potem w biurze czy w sklepie, ale trzeba było „furmanić” – gospodarka miała razem 5 hektarów, tyle że w różnych kawałkach, rozrzuconych po wsi.
Uczyłam się szyć u sąsiadki Zofii Świerczek, ona była krawcową, a potem, gdy byłam starszą dziewczyną, gmina organizowała takie kursy szycia. Po wojnie można było kupić różne towary z ziem wyzwolonych na zachodzie, poniemieckich. Ja sama później kupiłam maszynę do szycia, żeby sobie różne rzeczy uszyć.
Nie wspominam miło młodości. Buntowałam się, ale to nic nie dało. Siostra też nie poszła dalej do szkoły, pomagała nam na gospodarce, potem wyszła za mąż.
Ja wyszłam za mąż w 1957 roku. Miałam 24 lata. Męża znałam od zawsze, mieszkał w sąsiedztwie, był z tego samego roku, co ja. Od dziecka my się spotykali, chociaż Michał po wojnie chodził do szkoły parę klas później, bo on nie uczył się po stodołach. Michał był murarzem, ale przed wojną nie było roboty, dopiero budowa Nowej Huty dała szansę, żeby coś zarobić. Rodzice nie bardzo byli zadowoleni, że wychodzę za mąż. Nic nie mieli do Michała, ale pasowało by im, żebym była tylko do pracy na ich gospodarce. Ale jak żeśmy postanowili, tak żeśmy się pobrali. Tylko nie robiliśmy żadnego wesela. Poszliśmy z rodzicami do kościoła i wzięliśmy ślub. Nie miałam sukni ślubnej. Za to długie włosy nosiłam przez całe lata.
Jeszcze w tym samym roku urodziła się Joasia, moja pierwsza córka. W ciąży nie chodziło się do lekarza, jak się dobrze człowiek czuł, to nie trzeba było. Miałam kiepski poród, i trudny, bo Joasia ważyła 5 kilo, popękałam. Mieszkałam wtedy z rodzicami za rzeką. Mąż poleciał na Gościeniec po akuszerkę Sosinkę, ale ona wtedy była u kogoś przy porodzie, więc poleciał w drugą stronę po Legutkową, i Joasia przyszła na świat przy Legutkowej. Jak to było możliwe, żeby pierwsze dziecko takie było duże. A rodziła się przy tym bardzo szybko, i dlatego popękałam. Wtedy nie było znieczuleń, gdy mnie położna szyła. Ale bólu się nie pamięta, tylko to wielkie szczęście, że jest dziecko. Po porodzie trzeba było leżeć przez 2-3 dni, żeby się dobrze goiło. Karmiłam Joasię piersią dość długo, już chodziła – inna sprawa, że ona chodziła szybko, na 9 miesięcy. W tym czasie też się dziecku jarzynki dawało, mleko od krowy. Ubranka się kupowało gotowe, jak ktoś uszył. Nie było pralki do prania pieluch. Jak się przy kolejnych dzieciach pojawiła pralka Frania, to już było dużo lżej. Wcześniej to kobiety biegały do Grodnej i tam płukały pieluchy, przed właściwym praniem.
Zosia urodziła się w lutym, za dwa lata po Joasi i ważyła tylko 3,5 kilo. Zosia urodziła się w szpitalu, bo wszystkie położne w Jadownikach były tego dnia zajęte. Wolałabym w domu, ale trza było wsiąść do karetki. Ludzie na mszę szli do kościoła, bo to była niedziela, a ja do karetki. Trzeba było wcześniej zadzwonić do szpitala i karetka przyjechała. Telefon był u sąsiada, u Cebuli. On był wtenczas radnym, wystarał się o telefon i do niego się biegało zadzwonić, gdy była pilna potrzeba, a nie na pocztę. Sosinka była przy tym porodzie, miała dyżur w szpitalu. Zawsze się śmiałam, że Zosia w niedzielę się rodziła, to nie będzie pracować. Ale tak się nie stało.
Obie moje starsze córki mają imiona po babciach. Joasia po mojej mamie, a Zosia po teściowej. Michała mama zmarła, gdy on miał 6 lat. Zmarła przy porodzie, i to dziecko również zmarło, ale nie od razu. Żyło jeszcze kilka miesięcy, mogło mieć z pół roku, bo to było takie zdarzenie, że zawołało „mama” i zmarło. Tak nieraz w rodzinie się mówiło, że ta mama przyszła po niego. Mój mąż Michał miał ciężkie życie bez mamy. Miał też dużo rodzeństwa. Po śmierci mamy starała się o nich ciotka.
Syn Franek rodził się w 1961 roku, jeszcze w domu u moich rodziców, ale chrzciny już zrobiliśmy tu, w nowym domu. Franuś rodził się we wrześniu, a mój ojciec zmarł w czerwcu. Żył 69 lat, moja mama o wiele dłużej, ponad 80 lat żyła.
Franuś dostał imię po chrzestnym, po tym moim bracie Franku, co się w czasie wojny ukrywał. Brat był chrzestnym i bratowa z Raciborza. Pamiętam, że jak się Franuś rodził, to mąż akurat był w Nowej Hucie. Ktoś mu tam powiedział, że mu się urodził syn, więc już wiedział, zanim do domu wrócił, bo codziennie dojeżdżali do pracy przewozem dla pracowników. Michał robił na kominie, więc miał pracę tylko na dzień, a nie na nocną zmianę. Wtedy też do porodu przyszła Legutkowa.
Najmłodsza Małgosia urodziła się już w nowym domu, w 1967 roku, 22 lutego. Tak samo starsza córka Zosia urodziła się 22 lutego i moja mama też. Tak się to powtarza w naszej rodzinie. Małgosia ważyła 4 kilo, przy Legutkowej się rodziła. Wszystkie porody miałam bardzo sprawne.
A ja sama także przyjęłam na świat dwoje dzieci, u siostry mojego męża, zanim się położna pojawiła. Przecież trzeba pomóc. Nie dość, że rodzina, to jeszcze w sąsiedztwie. Mąż Zosi pobiegł po położną, ale nie było ich długo, więc mnie starsze dzieci Zosi zawołały, jak to ciotkę, doświadczoną. Szybko bardzo poszło, narodziła się Krystynka. Zawinęłam ją, i podałam matce, a potem przyszła położna Sosinka, i ona już zajęła się pępowiną i łożyskiem. Jeszcze mnie uczyła, co robić, jakby się taka sytuacja powtórzyła. I rzeczywiście się powtórzyła, wtedy już miałam większą wprawę, gdy narodziła się Hania.
Mam 5 wnuków i 5 wnuczek, 10 prawnuków. Wszystkich wnuków mam po studiach, z czego się bardzo cieszę, że mają to, czego ja nie miałam. Chciałam moje dzieci wykształcić choćby nie wiem, co. Dzieci mam po szkołach średnich i pomaturalnych, a wnuki poszły dalej.