Urodziłam
się tutaj w Sterkowcu, 20 stycznia 1936 roku. Miałam jednego brata młodszego. Moi
rodzice krótko żyli. Mama zmarła młodo, na wątrobę, miała 45 lat. Ciocia Gienia
się poświęciła naszemu wychowaniu, jak matka. Pomagała babcia i ciocia Marysia.
Więc ja nie miałam swoich rodziców w młodości, ale nie odczuwałam tego, bo tak
mnie wszyscy z całej rodziny pomagali. To takie wzruszające.
Z
czasów wojny pamiętam różne rzeczy, chociaż miałam tylko kilka lat. Okna trza
było zawsze zasunąć w nocy na czarno, na takim kiju, pamiętam jak ciocia
Marysia zasuwała okna, żeby nie było widać światła, żeby nie zbombardowali
domu. Pamiętam, jak we wsi stacjonowały wojska niemieckie. Na noc przychodzili,
tu u nas było dwóch, to chyba Ślązaki. Trochę mówili po niemiecku a trochę
jakby po polsku, ale inaczej. Sami tu sobie w piecu palili, konserwy grzali.
Raz pamiętam w niedzielę oni wstali, ja leżałam, a oni znienacka mnie
popsztykali perfumami. Ja się bałam, a oni się śmiali. Był tu we wsi dla nich
lekarz niemiecki.
Ciocia
Gienia, siostra mamy, miała znajomą z Łęk. Odprowadzała ją raz na stację kolejową
i pomagała jej nieść do stacji ziemniaki. Bardzo się bała, że ją zabiorą do
Niemiec na roboty, że sołtys ją wyznaczy. Ciocia już wracała z tej stacji,
idzie, idzie, nagle z drogi szybko zjechał Niemiec na rowerze i ciocię
potrącił. Dzwonił wcześniej dzwonkiem, ale i tak mu wpadła gdzieś pod ten
rower. On też się przestraszył, strasznie fluchcił, aż się bała że ją
zastrzeli, ale nie, ona uciekła. On też wsiadł na rower i pojechał. Ten rower
ją skaleczył w nogę, rana krwawiła, ale ciocia trochę ją obmyła, urwała
poszewkę i zawiązała na ranie. Jednak rana się nie chciała goić. Ciocia Marysia
pracowała na poczcie, umiała po niemiecku. Poszła z ciocią Gienią do lekarza,
żeby dał jakąś maść, aby to się zaczęło goić. Przyszedł sołtys z jakimś
Niemcem, żeby do Niemiec ludzi wystawić. Babcia wzięła kostur, mówi: „ja choro,
a córka miała wypadek”. A Niemiec na to: „Pan Bóg was pokarał za to, że nie
chcecie wyjechać”, a ona: „to dobrze, że mnie tak pokarał”. Ciocia Gienia
później była jeszcze dwa razy w okopach.
Mieszkałam
przy torach. Nieraz widziałam ludzi w wagonach. Jechali stłoczeni jak bydło,
wyglądali przez malutkie okieneczka, przez kraty. To był widok straszny, oni
jechali na śmierć. Miałam tylko kilka lat, ale tego widoku to się nie da
zapomnieć.
Po
wojnie chodziłam do szkoły w Sterkowcu, wtenczas 5 klas. A do Maszkienic do 6 i
7 klasy. Potem jeździłam na kursy krawieckie do Tarnowa i w polu robiłam.
Męża
poznałam jeszcze w dzieciństwie. Brat mojego przyszłego teścia z Przyborowia
ożenił się z moją chrzestną matką. Na weselu, które się działo za okupacji,
moja przyszła teściowa wystroiła swoją córkę Stasię w krakowskie ubranie,
korale prawdziwe. Ja też byłam odświętnie ubrana. Miałyśmy obie ze Stasią po
kilka lat, siedziałyśmy razem, rozmawiałyśmy. A potem przyjeżdżałyśmy obie do
tej ciotki, tam się spotykałyśmy. I czasami ze Stasią przychodził jej brat
Józek. A potem zaczął przychodzić do mnie. Tu go miejscowe chłopaki
przeganiali, bo nie był tutejszy, nawet go kiedyś poszturchali czy pobili, ale
się nie zniechęcił. Wzięliśmy ślub w Szczepanowie, jechaliśmy wozami do
kościoła, to było 10 września 1958 roku, upał był. Na weselu Józek śpiewał tak,
bo on był bardzo utalentowany do śpiewania, opowiadania, wymyślania wierszyków:
„Mieszkałem se w Przyborowiu koło dworu, ożeniłem się w Sterkowcu koło toru”.
Chodziło mu o ten dwór Bezardówkę w Przyborowiu.
Przed
ślubem teściowie zapisali pole Józkowi i kupowali obrączki w Krakowie. Białą
suknię szyłam u krawcowej w Maszkienicach, miałam welonik z wianuszkiem, i
lokówką mi zakręcili z włosów takie rurki. A ślub cywilny był już po
kościelnym. Józek wziął mnie na rower i pojechaliśmy do Szczepanowa do gminy.
Znajomych spotkał jakichś, zawołał ich na świadków, dał im pół litry, nie było
problemów.
Mam
dwoje dzieci. W ciąży ani raz nie byłam u lekarza. Zorientowałam się wcześnie
sama, a potem nie było potrzeby.
Syn
urodził się 24 września 1959 roku. Było to moje pierwsze dziecko. Jesień była,
wykopki. Kopałam ziemniaki w polu za torami, razem z moją ciocią Gienią.
Kopałam i kopałam, już się zrobił zmierzch, aleśmy chciały skończyć. Czułam, że
mnie tam zabolewa, ale co tam. Skończyłyśmy. Wróciłyśmy do domu. Coraz bardziej
mnie zaczynało brać. Wody odeszły. Mąż pobiegł do sąsiadki, żeby przyszła do
porodu. Moja sąsiadka Stasia Wodzina była doświadczona, miała już troje dzieci.
Ona zaraz przyleciała, ale nie chciała przyjmować porodu. Powiedziała, że
trzeba szybko po akuszerkę. Ja myślałam, że do szpitala, ale mi sąsiadka
doradziła, że jest akuszerka Pyrkowa z sąsiedniej wsi, Wokowic. Józek wsiadł na
motor i pojechał. Ja wtedy zostałam z ciocią Gienią i sąsiadką Stasią. Nie
leżałam w łóżku, chodziłam po domu. Mój mąż zajechał do Pyrkowej, ale ona
powiedziała, że nie przyjedzie, bo dopiero wróciła od porodu z Maszkienic, była
zmęczona a może i co poświętowali tam po tym porodzie. Pyrkowa poradziła
Józkowi „Jedź na Przyborów”. Tam była akuszerka Gzylowa, mówiło się na nią
„Gzylka”, znajoma moich teściów. Józek powiedział tylko „ciotka, szybko”.
Wsiadła z nim na motor i przyjechała. Kobiety martwiły się o mnie: „Jak ona
urodzi, taka szczuplutka”, a ona skwitowała do nich potem: „żebyście wszystkie
tak szybko urodziły, jak ona urodziła”. Urodziłam na łóżku. Jak miałam mocne
bóle, mąż trzymał mnie za głowę. Dziecko przyszło na świat po północy. Położna
chwyciła, potem wymyła. Dla mnie tam było wszystko jedno, cieszyłabym się z
każdego, ale mąż się cieszył, że chłopak. Włoski miał synek, potem mu się
zrobiły kręcone. Był dorodny, miał ponad 3 kilo.
Nie
miałam mamy, tylko z ciocią gospodarowałam. I nie miałyśmy obie doświadczenia z
dziećmi. Ten poród mnie zaskoczył, nie spodziewałam się, że to już, nic nie
miałam dla niego, ani koszulki, ani pieluszki. Gzylka chwyciła czyste
prześcieradło, poharatała na paski, owinęła dziecko, wzięła poduszkę, zawinęła
dziecko w zwykłą poduszkę, przewiązała, i w takim beciku mi podała wykąpane,
owinięte, do karmienia. Później becik mi przywiozła ciocia Stasia z Olsztyna po
swoich dzieciach. Wtenczas też dawali w ośrodku zdrowia wyprawki za darmo.
Przyjechała
na drugi dzień teściowa razem z teściem, wozem, konno. Przywiozła kurę na rosół
i jeszcze cukru. Mogłam leżeć po porodzie, nie kazali wstawać, ale ja i tak
wstawałam. Sąsiadka Stasia przychodziła kąpać dziecko. Od cioci miałam wszelką
pomoc, i ciocia Marysia została chrzestną.
Ochrzciliśmy
go za dwa tygodnie. Imię wybraliśmy Staś, a na drugie Franciszek. Wszyscy
zgodnie wybraliśmy to imię po dziadku oraz po moim wujku księdzu, a najbardziej
oczywiście po świętym Stanisławie ze Szczepanowa, bo to była nasza parafia i w
naszej rodzinie bardzo często się to imię powtarzało. Moja mama miała
pierwszego brata Stasia, który zmarł w wieku 2 lat. Potem urodził się drugi
brat mojej mamy, też mu dali na imię Staś, który został księdzem, a potem
siostra Stasia. Przy jej chrzcie nawet ksiądz powiedział „na psa urok, trzecie
dziecko Staśkiem zwą”. Więc to imię było u nas tradycją rodzinną.
Dziecko
karmiłam do roku, miałam dużo pokarmu. Poza tym tak na 5 miesięcy wszystko się
gotowało w domu, owsiankę przecierało na siteczku, albo grysik, a na kolki
dawałam herbartkę z rumianku i koperku włoskiego.
Za
trzy lata urodziła się Terenia. Myślałam już, że wiem, czego się spodziewać,
ale się okazało, że dziecko jest obrócone miednicowo. Bóle mnie wzięły 14
stycznia, przyjechało pogotowie do Sterkowca i pojechaliśmy do Brzeska do
szpitala. A tam była położna Górowa i druga położna Tomczykowa, wołają lekarza,
przynoszą różne narzędzia, ja się tego wystraszyłam, ale to było tylko na nogi,
żeby dać wyżej. Lekarz przyszedł, i już poszło szybko. Urodziłam naturalnie.
Ostatnie dwa bóle były trudne ale reszta raczej nie. Więcej mnie nastraszyli.
Położna mi powiedziała „wie pani co, jakby było wolnej, to by my panią do
Bochni odesłali”, widać bali się tego miednicowego porodu, ale wszystko poszło
dobrze. Terenia urodziła się mniejsza od brata, miała 2,90 kg. Położna wzięła
ją na ręce i mówi „o, jaką śliczną główeczkę ma”, bo przez ten poród miednicowy
główka była taka okrąglutka.
W
szpitalu dziecko było osobno ode mnie. Tylko do karmienia mi ją przynosili,
miałam dużo pokarmu. Leżałam tam dobry tydzień. Jak córka się urodziła, to mąż
kupił pralkę Światowid. Wcześniej to było dużo pracy z tym ręcznym praniem
pieluszek. Daliśmy córce na imię Terenia, choć dziadek chciał Basię, ale mnie
się ta Terenia tak podobała, no i wujciu ksiądz też to poparł.
Dobrze
wspominam porody, i w domu, i w szpitalu. Wszystko poszło dobrze, dzieci
zdrowe, te porody sprawne. Może dlatego, że ja nie leżałam, nie siedziałam,
dużo pracowałam, przecież jeszcze w dzień porodu koszyki z ziemniakami
dźwigałam. Wcześniej znałam porody tylko z opowiadań, ale nigdy nie widziałam,
bo kobiety wołały do porodów tylko inne doświadczone, a nie takie młode. Cieszę
się, że wszystko dobrze poszło, chociaż Terenia była ułożona miednicowo, ale
przecież całkiem normalnie się ją rodziło. A potem ta moja córka miała trójkę
dzieci ułożonych miednicowo, i wszystkie te trzy porody to były cesarki. Teraz
jest inaczej. Młodym mogę poradzić, żeby się nie bały, więcej robiły a mniej
siedziały, i trzeba być dobrej myśli.