Pani
Anna, rok 1932
Urodziłam
się w świętą Annę 25 lipca 1932. Mama też
była Anna. Dużo nas było sześcioro dzieci, Staszka 1923, Helena 1925, Michał
1928, Edward 1930, ja i Maria 1935.
Mama
zmarła w 1936, miałam 4 lata i ciocia Kaśka Dadejka mnie wzięła n dół wsi. Mama
umarła na galopujące suchoty. Mało co se ją pamiętam. Wiem, że się śmiali ze
mnie, że jak dzwonili w kościele na południe, to mówiłam o mamie, że dzwonią
mamie, bo mi się to skojarzyło z pogrzebem.
Mama
miała 38 lat, jak zmarła. Ojciec się ożenił w Perle, wziął żonę młodą, miała 26
lat. Niezbyt lubiliśmy macochę. W ten czas wszystkie dzieci poszły na służbę.
Macocha z ojcem mieli następne. Byli to: Ludwik 1939, Stefan 1940, Janina 1942,
Emilia 1944, Zofia 1947, Józefa 1948, Eugeniusz 1951, Urszula 1954, przeżyło z
nich sześcioro. Mieszkali tutaj, przy Ścieżkach.
Ja
u cioci byłam chwilę na Brzezowcu, Dadejka jej było. Ciocia mnie wzięła gdy
była panną. Ciocia Kaśka to siostra tatusia. Tą najmłodszą naszą siostrą
Marysią to się Staszka zajmowała. Miała 13 lat, gdy mama zmarła. Mielimy
służącą Magdę do tych dzieci. Potem wróciłam do tatusia bo trzeba się było tymi
dziećmi macochy zajmować. Mielimy kawałeczek pola, utrzymywali się z tego
kawałka pola, kury były, krowa. Nie chciałam kiedyś pilnować prosa, żeby go
kury nie zjadły. Uciekłam do koleżanek, to mnie potem wiązali na sznurku, ale i
tak nie pilnowałam tego prosa ze złości na macochę, że mnie uwiązała. Z tego
prosa młócili stępą, biegało się za tym do Migrały, żeby na kaszę było. Na
jagły, na zupę. Macocha gotowała. Jedliśmy często ziemniaki, jak była kura to czasami
jajka albo rosół, mleko my mieli, bo macocha przyprowadziła w posagu dobrą
krowę i ją doiła. Robiłam sobie ze szmat lalki, a chłopaki z patyków strzelby.
Wieczorami czasami się siedziało z dorosłymi i słuchało się strasznych historii
o duchach, a czasami śmiesznych o ludziach. Długo nosiłam warkocze.
Do
szkoły chodziłam aż do trzeciej klasy. Staszka chodziła może sześć lat, Hela
też kilka lat, i chłopcy. Mnie uczyła nauczycielka Sobolowa. Miałam polski,
rachunki, ksiądz uczył religii. Słuchało się, ale czy się czytało i pisało?
Zeszyty nie zawsze były, to samo ołówki czy atramenty. Chłopaki jak się nie
uczyli, to dostawali po łapach. Jak się nie nauczyli ani zadań nie zrobili i
się spodziewali bicia, to sobie napakowali słomy do spodni, żeby mniej bolało.
Moi bracia skończyli w szkole sześć klas i prawie od razu poszli na służbę.
Jeden do Maszkienic, drugi do Wokowic, poszedł za kierowcę, woził kamienie.
Ja
bawiłam dzieci macochy. Ten pierwszy chłopczyk, co się urodził w wojnę, to
zaraz zmarł. Później było ich dużo i byłam za niańkę, cały czas potrzebna. Dla
mnie była wtedy miła, mówiła mi Haniu, ale nieraz mnie poswarzyła. W południe
to lubiła se odpocząć w kómorze, a mnie dziecko dawała do kołysania, a czasem
żeśmy się przy tym śmiały z koleżankami, co do mnie przyszły, dziecko się
budziło, a macocha biegła z chabiną, żeby mnie zlać za to, żeśmy się śmiały. A
przecież ja miałam wtedy jakie 6 czy 7 lat.
Miałam
7 lat, jak się zaczęła wojna. Baliśmy się bardzo. Skrzynie z jedzeniem
schowaliśmy do piwnicy przez kómorę. Tak my się bali wojny, tyle Niemców było u
nas w pokoju, macocha z małymi w kuchni, a my z bratem Edkiem spali w stajni,
na snopku słomy. Niemcy byli bardzo uprzejmi. Jeden lubił dzieci małe, odzywał
się ładnie, ale my nie rozumieli ani słowa.
Później
przyszedł front, na wieczór, wysadzili coś w biadolińskim lesie, bali my się
tego frontu, chłopcy uciekali w pola, my rano w domu ostali a tu na koniach
Ruski i się na wieczór pchali do spania w kuchni. Macocha musiała dawać koce,
wzięni je sobie później ze sobą. Tak naprawdę to nie był wtedy front, tylko
Niemcy uciekali. Pamiętam, że podpalili dom pod Brzeskiem, za to że Marcowa im
nie chciała dawać mleka. Nie zdążyli wysadzić mostu na Uszwicy w Brzesku, ale w
Jadownikach tak.
Moja
siostra, Staszka, była najstarsza i musiała jechać na roboty do Niemiec.
Pracowała w fabryce nici. Pisała czasem, paczkę nam przysyłała z niciami, bo
jedzenia nie mieli.
Jak
szłam do Komunii św., to miałam wszystko pożyczone. Później co zarobiłam, to
już mogłam coś kupić, choćby buty.
Po
wojnie pracowałam, żeby zarobić na swój grosz, najpierw u ogrodnika Jedynaka,
tyle miał pola w Zagórzycach i marchew tam rosła, ja tam pracowałam i
Szafrańsconka z dołu, my tam chodziły w pola osiekać marchew. Miałam jakie
12-13 lat i chodziłam tam z opuchniętą ręką. Później obrywałam agrest. Człowiek
sam się musiał zakręcić za jaką dobrą pracą.
Siostra
Hela była w Krakowie, służyła u pani doktor Ruszczyńskiej, która zameldowała ją
na mieszkanie. Dr Ruszczyńska prowadziła badania na Batorego, jeździła też do
Maroka. Hela chodziła na kurs krawiecki i wyszła za mąż za szewca z Łoniowej,
ona mnie wzięła do Krakowa. Byłam u nich ze dwa lata. Mieszkałam na
Starowiejskiej w Krakowie, przecznica Karmelickiej, po prawej. Ciocię miałam na
św. Teresy. Chodziłam do państwa i paliłam rano w piecach, sprzątałam.
Mieszkały tam też siostry Roniker, stare panny. Jedna była prezeską szwalni
zabawek. Dawały nam chleb. Same jadły biały chleb, nam dawały czarny, aż pani
doktor Ruszczyńska im coś powiedziała, jaki wy chleb im dajecie. Na czwartym
piętrze kamienicy krawcowe szyły gorsety, bieliznę. Paliłam w piecu i
sprzątałam u krawcowej. Zanosiłam czasem przesyłki od krawcowej do sklepu,
właśnie te gorsety, staniki. Były z atłasów, śliskie, różowe. Krawcowe same je
kroiły i szyły na wymiar. Dało się to wszystko pogodzić.
Jak
wróciłam z Krakowa, rok pracowałam w browarze na słodowni, dowoziliśmy
jęczmień. Później Staszka pracowała w Płaszowie i ja do niej dołączyłam. Na
początku my razem z siostrą chodziły z Jadownik na kolej na Słotwinę, to było
parę kilometrów, potem jechały koleją do Płaszowa. Jak my potem z dziennej
zmiany szły z powrotem z kolei do domu, to się wydawało taki ogromny kawał
drogi, człowiek nie miał już sił. Potem my mieli tam mieszkanie, w którym spało
się na dwie zmiany i na dwie zmiany chodziło do pracy. Byłam tam chora z
zapalenia i już więcej nie mogłam tam pracować. A potem razem pracowałyśmy w
cegielni na Podgórzu. Nie żałowałam, bo więcej zarobiłam, ale to była ciężka
praca.
Męża
poznałam w Jadownikach, Cebuloka, on był kolegą z naszymi braćmi. Później
chciał się oświadczyć. Wyszłam za mąż właśnie w tym czasie, gdy pracowałam w
Płaszowie. Edward miał na imię mój mąż. Może mu się podobałam. Miałam do ślubu
własną suknię, on mi pokupił. Wydałam się za mąż w 1957. Najpierw ślub w kościele,
a dopiero potem w urzędzie, taki mniejszy, gmina była u nas w Domu Ludowym.
Moje wesele było 29 września, w świętego Michała. Wesele wielkie zrobili mi
tatuś z macochą, ale się nie udało, bo była straszna pogoda, lało, było błoto.
Tu
gdzie teraz parking przy kościele, była dawniej organistówka i wikarówka.
Organista umarł w moje poprawiny, u mnie na ślubie grał ostatni raz.
Za
rok mi się urodziła córeczka, Marysia, na Marię się urodziła, bo 1 sierpnia
1958. A za rok urodziłam znowuż syna Zbysia, w 1959, na wiosnę. Przy Marysi
byłam w szpitalu i przy Zbysiu, oboje się rodzili przy pani Sosinowej, była tam
też pani Tomczykowa. Przed urodzeniem Marysi byłam 4 dni w szpitalu, boleści
miałam straszne, a Zbysiu urodził się szybko. Jeszcze miałam w 1966 roku w
styczniu Grzesia, 20 stycznia ma urodziny. Też była przy mnie Sosinowa. Nie
byłam sama, inne kobiety też rodziły. Sosinka niosła moje dzieci, ubranie
przyniosła, poduchy, miała całe wyposażenie. Nie byłam cały czas na łóżku, dali
się poruszać, a po porodzie przynosili dzieci do karmienia, niedługo się szło
do domu. Pamiętam, że furmanką wracałam do domu z tym dzieckiem, siostra męża
była po mnie wynajętą furmanką. Później akuszerka przychodziła ukąpać. Długo
karmiłam, z pół roku. Potem Marysię dokarmiałam flaszką, te młodsze też, nie
pamiętam. Musiałam dokarmiać, bo płakały, a to jest wysiłek duży. Ubranka miały
jedno po drugim, prałam codziennie po 20 pieluch, studnia była wspólna przy
Ścieżkach, a potem mąż u nas zrobił.
Mąż
budował Nową Hutę i robił różne inne roboty. Zadowolony był, że mu się dzieci
takie udane urodziły. Marysia była malutka, chuda, często chorowała na
zapalenie oskrzeli. Na plecach ją niosłam w chuście do lekarza Kalickiego do
Brzeska, ładnych parę kilometrów, żeby ją ratował. Miała ładne włoski. Taka
byłam zadowolona, jak mi się urodziła. Wcześniej nigdy nie widziałam porodu,
choć macocha rodziła w domu. A chłopaki urodziły się większe od Marysi.
Wszystko
się na świecie zmieniało. Stare domy zastępowano nowymi. Wodę i gaz nam
doprowadzili. Najpierw gaz. Prąd był wcześniej, Szuba elektryk zrobił. Moja
siostra wyszła za mąż rok po mnie. Później myśmy razem ten dom budowały. Razem
żeśmy mieszkały, każda miała swoją część. Dzieci wychowały się razem, cała gromada
dzieci z rodziny.
Gdy
dzieci podrosły, to pracowałam w Ośrodku Zdrowia przez 13 lat, potem w nowym
szpitalu, na oddziale, na przychodni. Byłam salową. Lubiłam do pracy wychodzić,
była to dobra praca, nie trzeba było nawet palić w piecu.
Wnuków
mam 8, prawnuków 5. Dalej mieszkamy z siostrą i żyjemy w przyjaźni.
Sabina
Jakubowska
Opowieść siostry pani Anny można przeczytać tutaj:
https://porod-niezapomniany.blogspot.com/p/pani-stanisawa-1923-z-dziecinstwa-to.html