Anna Sosin - Gdybym się jeszcze raz narodziła, zostałabym położną
Dnia 1 marca
2011 roku pożegnaliśmy panią Annę Sosin zmarłą 26 lutego w 92 roku życia,
wieloletnią położną, wspaniałego człowieka, matkę, babcię i prababcię. Ten
dzień był pełen słońca, tak jak jej życie.
Jej
pogrzeb zgromadził wielu ludzi, którzy przyszli odprowadzić panią Annę na
miejsce spoczynku na cmentarzu w Jadownikach. Każdy mógłby opowiedzieć związane
z nią wspomnienia inaczej. Ja skupię się na własnych, ponieważ wiele razy
mówiła mi o swoim życiu, różnych jego epizodach. Znałam ją od urodzenia, bo
przyjmowała mnie na świat. Niech ta opowieść o pani Annie Sosin będzie wyrazem
mojego wielkiego szacunku dla jej osoby.
Pani Anna
urodziła się 27 sierpnia 1919 roku w Jadownikach, jako córka Antoniego Pituły i
Kunegundy z domu Serwin. Dwa dni później została ochrzczona w Kościele
Parafialnym w Jadownikach jako dwojga imion Anna Rozalia. Była najmłodsza z
kilkorga rodzeństwa. Jako młoda dziewczyna zamieszkała w Krakowie. Kiedyś opowiadała mi, że
pamięta pogrzeb Marszałka Piłsudskiego, to wydarzenie zapisało się w jej
pamięci dość dokładnie.
W chwili wybuchu II wojny światowej pani Anna miała 20 lat. Wojna zastała
ją w pracy, gdzie wykonywała zawód salowej w Klinice Położniczej w Krakowie.
Marzyła o pracy położnej. Z daleka od domu była przerażona i osamotniona.
Utkwiło jej w pamięci, że tuż przed rozpoczęciem wojny uczono personel, jak
gasić pożar wywołany wybuchem bomby na strychu szpitala, prowadzono ćwiczenia.
Wspomina, jak uciekła z Krakowa do Jadownik. Mieszkała z rodzicami w domu przy
szosie, tutaj też były bombardowania, spokoju nie było gdy Niemcy wtargnęli,
ludzie uciekali. Dlatego już po miesiącu wróciła do szpitala. Oddział
Położniczy został zamknięty, stacjonowało tam przejściowo wojsko polskie –
bardzo opuszczone, zaniedbane leczniczo, w ciężkim stanie. Żołnierze masowo
umierali. Później szpital przejęli Niemcy. Część oddziału przeznaczona została
dla rannych żołnierzy. Pani Anna opowiadała o swojej pracy jako salowej, kiedy
czasami musiała wykonywać bardzo ciężką pracę pielęgniarki. Przez to, że
częściowo znała język niemiecki, rozumiała aluzje rannych żołnierzy, była to
dla niej trudna sytuacja, by nikomu się nie narazić, a jednocześnie zachować
godność i nie pozwolić na żadne zaczepki. Z tego okresu zapamiętała obrazy
powieszonych i rozstrzeliwanych ludzi, które widziała w Krakowie, były one
elementem codzienności, a jednak wywoływały łzy na jej policzkach jeszcze po 70
latach.
Pani Anna wyszła za mąż w 1941 roku za “miłego chłopca z sąsiedniej wsi”,
Romana Kondziołkę ze Szczepanowa. Mimo ślubu, nadal pracowała w Krakowie, mąż
też, a jednak nie mieszkali razem, nie było na to warunków. Widywali się
rzadko. W tym czasie pracowała już na oddziale położniczym, gdzie niemieckie
położne odbierały porody Niemek oraz kobiet-Volksdeutchów. Mimo żalu do Niemców
za najazd na Polskę, z uznaniem wspominała niemieckie “koleżanki z pracy”,
które z życzliwości proponowały jej nawet jedzenie – na wynos, dla męża.
Jedynie przełożona oddziału, pani Annemarie, pozostała w jej pamięci jako osoba
bardzo surowa. Pani Anna zwolniła się z pracy w styczniu 1943, z powodu choroby
nerek i ciąży, zaś w kwietniu urodziła córkę Halinkę. Przyjechała do Jadownik
do domu rodziców. Tu trwał ruch oporu. Mąż pani Anny prawdopodobnie do niego
należał, ale nie przyznał się do tego młodej żonie, chciał chronić jej spokój.
Mówiąc o tym, pani Anna drżącym głosem przyznała, że za krótko razem żyli. W
lipcu Niemcy urządzili wielką obławę na członków AK. Brat męża i jego kuzyn ze
Szczepanowa już wiedzieli i jakoś ich zawiadomili. Brat pani Anny obudził w
nocy młode małżeństwo, jej mąż wybiegł z domu i został zastrzelony podczas
ucieczki w pola. Miał wówczas 26 lat, jego córeczka 3 miesiące. Jeszcze tydzień
przed śmiercią zapewniał młodą żonę, że w razie najgorszego będzie miała dla
kogo żyć.
Pani Anna nie mogła się poddać osobistej tragedii w obliczu śmierci tak
wielu ludzi w czasie wojny. Nie wróciła do szpitala. Jak wielu ludzi w
Jadownikach, zajęła się handlem. Często z narażeniem swego bezpieczeństwa
przewoziła towar do Krakowa i z tego żyła. Koniec wojny był równie trudny jak
jej początek, wyzwolenie przez Rosjan – niebezpieczne. Pamiętała odwiedziny w
jej domu, położonym przy głównej szosie, najpierw Niemców, potem wojsk
radzieckich. Samo stacjonowanie oddziałów niemieckich we wsi odbierała jako
dość spokojne. Starali się żyć pokojowo, choć czasem pozwalali sobie na
zabieranie dobytku, jak wtedy, gdy odebrali jej matce wszystkie gęsi. Było
możliwe normalne życie, było możliwe nawet wojenne wesele...
Po wojnie pani Anna ukończyła szkołę dla położnych w Krakowie i pracowała
bardzo wiele lat w tym zawodzie. O tamtych czasach mówiła następującymi słowy:
Pracę w zawodzie rozpoczęłam w 1949 r. W czasach okupacji
pracowałam jako salowa w krakowskiej klinice i już wtedy bardzo mi się podobała
praca w służbie zdrowia. Do szkoły poszłam zaraz po wojnie, już jako wdowa. Dwa
lata nauki w szkole położnych przy szpitalu Kopernika w Krakowie wspominam jako
ciężkie czasy; nie było podręczników, brakowało sprzętu, warunki w internacie
były trudne. Po szkole nie znalazłam zatrudnienia w brzeskim szpitalu, który
wtedy potrzebował tylko jednej położnej, dojeżdżałam więc do Tarnowa, tracąc na
dojazdy 8 godzin – bo w tych trudnych czasach powojennych pociągi jeździły
rzadko. Ciągnęłam często dyżury 24-godzinne, mimo to byłam zadowolona. Potem
ponownie wyszłam za mąż i przeniosłam się do Brzeska. Było nas tylko dwie do
opieki nad rodzącymi, noworodkami i kobietami po porodzie. Warunki ciężkie,
pieniądze marne i żadnych nadliczbówek, ale radziłyśmy sobie dobrze. Z biegiem
lat trochę się poprawiło, dodawali po jednej położnej do pomocy, doszło
wynagrodzenie za nadliczbówki. Nigdy nie narzekałam, że jest mi źle. Lubiłam
moją pracę.
Jasne lata jej życia
zaczęły się po wojnie. Drugi mąż Józef Sosin, szczęśliwe narodzenie trzech
synów: Stanisława (ur. 1950), Józefa (ur. 1951) i Adama (ur. 1953). W tym czasie
była też uznaną we wsi położną, która w latach 1948-1965 przyjęła 541
zarejestrowanych porodów, w tym 6 bliźniaczych. -Odbierałam porody w domach, nigdy
nikomu nie odmówiłam pomocy, nieważne, w dzień, czy w nocy. Najmilsze zawsze
było, kiedy się urodziło zdrowe dziecko, matka też była zdrowa i można było
oznajmić rodzinie, że wszystko jest w porządku. Nieraz myślę jeszcze o różnych
przypadkach i dopiero teraz podziwiam swoją odwagę, kiedy umiałam sobie
poradzić w bardzo różnych sytuacjach – mówiła pani Anna. Była bardzo aktywna, przyjmowała
porody będąc sama w zaawansowanej ciąży, nawet dzień przed własnym
rozwiązaniem. Opowiadała mi, że kąpiąc noworodka, poczuła u siebie bóle
porodowe. Dokończyła czynności i wróciła do domu. Powiadomiła znajomą położną
Marię Legutkową, która pomagała jej gdy rodziła kolejnych synów. Zdążyła
jeszcze własnoręcznie zdezynfekować instrumenty położnicze i wysłać męża do
sklepu “po masło, żeby oszczędzić mu nerwów”. Do pracy wracała również szybko,
rekordem była pomoc rodzącej już 15 dni po własnym porodzie.
W tarnowskim i brzeskim
szpitalu spędziła razem 37 lata pracy na oddziale porodowym i następne 6 lat
jako położna środowiskowa w poradni K w Ośrodku Zdrowia w Jadownikach.
Pielęgniarki i położne, a także pacjentki, które zetknęły się z nią w tamtym
czasie, wspominają ją zgodnie jako osobę niezwykle energiczną, rzutką,
“wszędzie jej było pełno”. Pani Sosinowa – niziutka, niezwykle schludna, zawsze
starannie uczesana, z gładkim kokiem, była gwarancją, że wszystko będzie
dobrze.
Porodówkę opuściłam z powodu niedyspozycji ręki. Poradnia
ciężarnych i opieka nad noworodkami to była praca środowiskowa z ludźmi,
których dobrze znałam. W mojej pracy lubiłam wszystko, bez wyjątku. Trudności
były na porządku dziennym, czasem pacjentki przyjeżdżały z bardzo
skomplikowanymi sprawami, opóźnionymi porodami. Czasem trzeba było bać się o
życie pacjentki. Zaraz po wojnie lekarz był najczęściej tylko pod telefonem.
Dręczyło mnie zawsze, by tego lekarza nie wzywać niepotrzebnie, albo znów za
późno. Położnictwo cały czas się zmienia, ale co ja teraz mogę o tym
wiedzieć... Przy porodach w domu byłam zadowolona, gdy obecny był mąż rodzącej,
nieraz bardzo pomógł i było tak rodzinnie, choć czasem nie wiedziałam, kogo
najpierw mam ratować. W szpitalu panowała zupełnie inna atmosfera. Uważam, że położna musi mieć powołanie i coś takiego,
żeby kobiety czuły się raczej córkami, a nie pacjentkami. Położna taka
potrafi zastąpić rodzinę. Gdybym się jeszcze raz narodziła, zostałabym położną,
choć to zawód trudny, niebezpieczny i bardzo odpowiedzialny, ale ukochany.
Problemy z miejscem pracy i wynagrodzeniem były zawsze, ale jeśli ktoś ma
powołanie, niech się tym nie zraża, niech idzie i dąży do tego, by pracować w
tym zawodzie. Niech tylko pamięta o jednym – aby być prawdziwym człowiekiem.
Pani Anna
Sosin pozostała prawdziwym człowiekiem do końca swoich dni. Pełna
zainteresowania światem, tak bardzo mądra, wyrozumiała i ludzka. Ważne było dla
niej, by żyć samodzielnie i w zgodzie z Bogiem. Największą wartością była
rodzina. Przeżyła dwóch mężów (drugi mąż zmarł w 1987 roku), miała czworo
dzieci, dziewięcioro wnuków, dwanaścioro prawnuków. Z przyjemnością o nich
mówiła i interesowała się ich sprawami do końca swoich dni. W swoim mieszkanku
miała zdjęcia całej rodziny, m.in. z uroczystości jej 90 urodzin, która
zgromadziła nawet dalszych krewnych z odległych miejscowości. Lubiła bardzo
pracę na działce. Kiedy już nie mogła się nią zajmować, sprawiała jej
przyjemność chociaż pietruszka w doniczce. Jak długo pozwalała jej na to
sprawność, brała czynny udział w życiu wsi i parafii. Pełna poczucia humoru i
pomocna. Lubiła małe dzieci, czasem pytała mnie, czy jakaś znajoma jest w
ciąży. “Skąd Pani wie?” – pytałam. – “Przecież to dopiero drugi miesiąc”. – Wiem,
widzę to w niej – mówiła. Opowiadała kiedyś, że pewna kobieta poprosiła ją
w polu, przy pracy ogrodowej, o poradę, ponieważ nie wiedziała, czy jest w
ciąży, ale miała zahamowania, by iść się przebadać do lekarza. Pani Sosinowa
szybko umyła ręce i spontanicznie dokonała oględzin “pacjentki”. Zapewniła, że
to nie ciąża i wysłała na badania. Diagnoza “ogrodowa” okazała się słuszna.
Pani Anna Sosin pozostała położną do końca swoich dni. Nawet w szpitalu, gdy
była już ciężko chora, nieraz “przyjmowała porody” w swoich snach, mówiła o tym
z zaangażowaniem do odwiedzającej ją wnuczki.
Zmarła
pogodzona ze swoim życiem, tęskniąca do Boga.
Pozostanie na
zawsze w najczulszych wspomnieniach swojej rodziny. Miała długie, dobre i
niezwykłe życie.
Sabina Jakubowska
Cytowane fragmenty wypowiedzi pochodzą z artykułu Sabiny
Jakubowskiej Zawód: Położna, Brzeski Magazyn Informacyjny BIM 11(111) 2001,
s. 29-31.
Przedruk w: Stanisław Świerczek „O nich nie wolno zapomnieć”,
Jadowniki