Urodziłam się w 1925
roku, w czerwcu będzie 90 lat. Imię dostałam po świętej Annie. Pięcioro nas
było dzieci w domu, ja druga. Żyliśmy z gospodarki. Pola było dużo, 15 morgów,
do tego krowy, 2 konie. W polu była ciężka robota, nie było kiedy sobie pojeść, wody choć się człowiek
chciał napić, nieraz i to nie było kiedy. Teraz to jest życie jak w Madrycie,
dzieci nie muszą pracować. Dawniej przed szkołą to trza było wstać rano i
jeszcze buraki okopać. Ciekawe, któremu by się teraz chciało przed szkołą
okopywać w polu buraki?
Nie było w pierwszej
klasie zeszytów, tylko każdy miał małą tabliczkę i zadania robił na niej kredą.
Jak było zadane do domu, to się brało kawałek kredy do domu, żeby napisać.
Gorzej, gdy w drodze do szkoły padał deszcz i wszystko zmył. Uczeń oberwał od
nauczyciela na równi z takim, co zadania nie zrobił.
Ludzie wtedy więcej się
modlili – ale i więcej się swarzyli, o te ziemię, bo coś wartała, nie to co
teraz. Ludzie szanowali ziemię, bo z tego się żyło.
Dawniej tylko goniono
do pracy. W szkole się robiło ledwie parę klas, bo rodzice mówili „robota” i „robota”,
„więcej roboty” i tylko to się liczyło. Nawet jak dziecko chciało się uczyć, to
i tak każde rozumiało, że robota ma pierwszeństwo. Bo bez pracy nie było
jedzenia. Mleko, ser, śmietana, masło - to rodzice sprzedawali. Pszenica to
była rarytas, raczej mieszało się na chleb ziarno żyta i jęczmienia, a jeszcze
częściej się gotowało ziemniaki i żur. Żeby chleb zjeść, trzeba było chleb
upiec, a wcześniej męłło się w żarnach na ten chleb 4-5 litrów ziarna, to była
godzina ciężkiej pracy.
Jak się wojna zaczęła,
miałam 14 lat. Pierwsze co pamiętam, to uciekinierów z zachodu, co gdzieś do
Lwowa chcieli dojechać. Pociągi tu w pobliżu stawały i ci uciekinierzy
przychodzili do wsi, szukali noclegu. Mnóstwo dobytku wieźli ze sobą na wschód,
ale bomby spadały, a i ludzie kradli z pociągów. Ci, co przeżyli, chcieli potem
od Niemców odszkodowanie.
Wszyscyśmy się bali, bo
Niemcy jechali środkiem przez wieś, bo tu był jeszcze dobry most. Jak Niemcy
jechali, to rozrzucali czekolady. Dzieciaki wołały i klaskały, bardziej ze
strachu, niż z radości.
Za Niemców męłło się
żarnami w piwnicy, żeby nie było słychać, żeby Niemcy tych żaren nie
zarekwirowali. Potem zdejmowano z żaren kamień, że niby rozmontowane. Przy
kolejnym mieleniu trzeba było montować ciężki kamień od nowa.
W piwnicy też moi
rodzice ukrywali czasem partyzanta. To był mój kuzyn Józek, parę lat starszy,
już po wojsku. W czasie wojny był w partyzantce. Matkę miał w tutaj, we wsi,
ale żonę i dzieci za lasem. Ile razy on się chował u nas w tej piwnicy! Strach
nieraz brał, bo naprzeciwko mieszkała sąsiadka, do której często zachodzili
Niemcy. Ale nie wydała Józka, tylko nas czasem upominała „Ej, jak wy się nie
boicie tego Józka trzymać”. Ale inaczej się życie potoczyło. Został złapany w
lesie, w starej cegielni. Najpierw się bronił i długo strzelał, a potem już
wiedział, że przyjdzie mu zginąć, zniszczył papiery i radiostację, żeby nikogo
nie wydać, a na końcu wysadził się granatem, tak żeby twarz sobie roztrzaskać, aby
go Niemcy po śmierci nie rozpoznali i rodziny nie karali.
Po wojnie wzięłam ślub.
Parę tygodni po moim weselu zmarła na zapalenie opon mózgowych moja mała
siostra, i dlatego jak mi się pierwsza córka urodziła w 1947, to ją nazwałam
Stasia na pamiątkę tej małej siostry, i jeszcze żeby mojej matce zrobić
przyjemność. W tym czasie zaczęliśmy dom budować. Mąż był murarz, to sam
wszystko zrobił, ale ciągle musiał wyjeżdżać do pracy, budował wtedy Nową Hutę,
później w Katowicach. Za dwa i pół roku miałam rodzić drugie dziecko, więc ten
dom tośmy stawiali byle prędzej, już tam nie musiało być wszystko gotowe, byle
kuchnia, łóżko postawić i mieszkać. Adam urodził się w samą Wigilię o piątej
rano. Ja leżałam z dzieckiem na łóżku, a mąż sobie położył deski na starym
korytku i na tym się wyspał, wygodne to było spanie? Za rok i miesiąc urodził
się Emil, dostał imię po ojcu. W dniu jego narodzin rano jeszcze w Tarnowie
byłam po coś, złapałam ciężarówkę „stopem”. Już tam w Tarnowie czułam, że mnie
coś bierze, ale jeszcze do domu zdążyłam wrócić, ugotować obiad, posprzątać i
dopiero na wieczór, koło 6 się urodził. Raz dwa się urodził, chociaż duży. Co
ja w tym Tarnowie miałam takiego pilnego do roboty? Już nie pamiętam, człowiek
cały czas szybko latał, od roboty do roboty. Żyliśmy z dużej gospodarki. Jak ja
to robiłam, wtedy gdy dzieci były małe? Wstawałam o 3 w nocy, ledwo się
rozwidniło, okopałam ziemniaki, osiekałam buraki, oplewiłam proso. Trzeba było
tak urządzić, żeby największą robotę dać zaraz za domem, żeby było blisko –
między pracami do chałupy zajrzeć, do dzieci, a zboże się siało w polach dalej
położonych. Przez te pola się biegało, żeby obiad dać dzieciom, krowy wydoić, świnie
nakarmić. Teraz to ludzie nie wierzą, że tak było - trzeba było z takim zapałem
latać i robić.
Za pięć lat po Emilu
urodził się najmłodszy syn – Tadek. Jak
poczułam, że to już, poszłam po położną. Ale ona powiedziała, że to jeszcze nie
będzie prędko, skoro sama przyszłam. Wróciłam do domu, wydoiłam krowy,
nakarmiłam świnie i przygotowałam się do porodu. Położna przyszła, siadła,
herbatę wypiła. Za 2-3 godziny dziecko się urodziło. Pamiętam starsze dzieci,
jak podpatrywały przez okno, ale za wiele nie ujrzały, bo na parapetach stały
gęsto kwiatki.
Wszystko szło dobrze,
wśród ciężkiej pracy. Moje dzieci urosły, najstarsza Stasia wyszła za mąż. I
wtedy się okazało, że ja jeszcze będę mieć w życiu „drugie dzieci”. Córka
zginęła w wypadku. Zostawiła po sobie trójkę dzieci: Marek miał wtedy 8 lat,
Leszek 7, a najmłodsza Basia dopiero 2 i pół roku. Dzień po pogrzebie córki
przypomniałam sobie, że mi to wywróżyła Cyganka. Stasia była mała, a tu Cyganka
przyszła, zbałamuciła mnie, w zamian za kurę dała mi przepowiednię, jak nam się
będzie powodzić. „Nie tak dobrze, nie najgorzej. Będzie pani wychowywać dzieci
tej małej”. Myślałam wtedy, że może ta Stasia pojedzie gdzie z mężem za
granicę, za pracą, a ja będę jej dzieci wychowywać, a może się z chłopem
rozejdzie, ale gdziem ja sobie myślała, że ona mi umrze.
Co mi pomogło stanąć na
nogi? Prawda mi pomogła.
Załamałam się, jak mi
Stasia zginęła. Trójka małych dzieci, zięć też załamany, a mój mąż chory na
serce. Ze 4 miesiące po śmierci córki sąsiadka mnie zagadnęła tymi słowami: „Hanka!
Jak ty wyglądasz! Co ze swoim życiem robisz! Rozchorujesz się z tej żałości i
sama umrzesz! Męża chorego odydziesz! Dzieci odydziesz! Co one zrobią bez
ciebie?!”. Wyswarzyła mnie. Z tydzień miałam żal, że tak bez współczucia do
mnie powiedziała, ale ona dobrze mi gadała, z prawdą a nie obłudą. Do dzisiaj się
lubimy, bo ona żyje jeszcze. Te słowa mi pomogły przyjść do siebie. Pomagałam
zięciowi przy dzieciach jak umiałam, przecież mieszkaliśmy razem na jednym
placu. Mała Basia mówiła do mnie „mamo”, aż ją musiałam nauczyć, że ja przecież
babcia, a matkę ma w niebie. Marek poszedł do komunii. Leszkowi szkoły
szukaliśmy. To było trudne, bo on od początku był niesprawny.
Pamiętam takie
zdarzenie, Leszek miał może z 5 miesięcy, gdy gotowałyśmy ze Stasią, a mały
spał w łóżeczku. Naraz upadła pokrywka i zatłukła się, a Leszek dalej spał.
Tknęło mnie wtedy, powiedziałam do córki: „Stasiu, to dziecko ma coś ze
słuchem”. Córka z nim jeździła na badania do Krakowa. Potem się okazało, że
jeszcze na oczy prawie nie widział. Dużo w szpitalach się wyleżał. Nawet nie
był na matki pogrzebie, bo nikt nie miał czasu ani głowy do tego, żeby go
jeszcze autobusami ze szpitala z Krakowa na ten pogrzeb przywozić.
Półtora roku po śmierci
córki zginął zięć w wypadku. Gdy dzieci straciły oboje rodziców, chcieli ich
krewni porozdzielać. Mieli my z mężem te dzieci za swoje. Kochaliśmy bardzo. Ja
tak mówię „pierwsze dzieci” i „drugie dzieci”.
Dzieci chcieli nam w
sądzie porozdzielać, jedna ciotka miała wziąć Basię, druga ciotka Marka, a nam
dopiero chcieli dać chorego Leszka. Ale ja się przeciwstawiłam, że ani jedno
dziecko nigdzie nie pójdzie, bo my z dziadkiem wychowamy, dopóki będziemy żyć.
Nie pozwolimy, aby tułały się u krewnych po kątach. Miałam 50 lat, dziadek 60.
No i dostaliśmy całą trójkę.
Jak Stasia zginęła,
myśleliśmy o budowie nowego domu dla tych drugich dzieci. Jak się to stało? Wzięliśmy
pożyczki w kasie – wtedy to były miliony. Mąż – murarz, już drugi dom dla nas
sam budował. Chorował na serce, ale robił ze wszystkich sił, żeby tym dzieciom
dom postawić. Głowa go rozbolała, było lato, mieli my młócić zboże, łatałam
worki na ziarno, a on poszedł do krów. Nie było go i nie było, myślałam, gdzież
on poszedł? W końcu Leszek przyprowadził krowę, która się pasła na brzegu, ale nie
zauważył na jedno oko, że tam w krzakach ktoś leży. Szukaliśmy dziadka
wszędzie, poszliśmy wreszcie i na brzeg, tam gdzie się wcześniej krowa pasła, a
on leży nieżywy za chałupą. Był ciężki, nie dało się go dźwignąć. Trzeba było
go na drzwiach przynieść. Bardzo krzyczałam, jak go zobaczyłam nieżywego.
Zaskoczyło mnie to, mimo że miał swoje lata i był chory na serce, ale przecież bardzo
mnie to zaskoczyło, bo my nie myśleli o śmierci, tylko o życiu, o wychowywaniu
dzieci. On się strasznie cieszył, najbardziej o Basię, że wejdziemy do tego
nowego domu. Mieliśmy nawet nadzieję, że i ten Leszek dojdzie do siebie. A
potem musiałam sama skończyć budowę i spłacić te miliony. Doglądałam
gospodarki, dużo pracy brałam na siebie. Za dwie świnie nakupiłam cementu i
starczyło. Tyle materiałów na budowę przywiozłam na własnym rowerze! Dom
wybudowałam i weszliśmy żeby mieszkać. I tak mieszkamy tu już 30 lat.
Leszek widział słabo i
się nie nadawał do szkoły. Chciałam tu, ale go nie przyjęli. Jeździliśmy na
badania. Wreszcie w Krakowie go przyjęli, ale były problemy. W końcu ktoś mnie
pokierował i do Lasek z nim pojechałam za Warszawę. Długo się jechało, dwoma
pociągami i autobusem. Jedną noc się jechało w jedną stronę, a drugą noc w
drugą stronę. A potem trzeba było iść na nogach od dworca taki kawał drogi. I
zaraz się brać za robotę, dzieci doglądnąć i gospodarki. Wyjeździłam się do
niego tyle lat, każdego miesiąca tam jechałam. Nieraz słaba byłam, a tu stan
wojenny, nie było jak dojechać, stałam i stałam w zimie na stacji, i myślałam
jak tam te dzieci w domu sobie radzą. Leszkowi słuch się poprawił, ale mało
widział i dalej chorował. Wtedy miał wylewy do głowy i od tej pory jąka się, ma
mowę niewyraźną. Miał z tych wylewów zator w nodze. Trzymali go w szpitalu, i nie
wyznali się, a potem było już za późno na ratowanie tej nogi. Miał 17 miał lat
jak mu nogę odjęli. Szczęściem nauczył się chodzić o kulach na protezie.
Na te wszystkie
problemy tylko jedno mi pomagało. Ja na tę robotę byłam chciwa. Nic się nie
skarżyłam. Bo była radość z dzieci. Człowiek nie myślał o żałości, o
przykrości, tylko o robocie, i żebym dzieci dobrze wychowała. Nie myślałam, że
tyle będę żyła. Wiedziałam, że Marek sobie poradzi, i jak trzeba będzie to i
bratem się zajmie, i tylko jeszcze prosiłam Pana Boga, żebym dożyła chwili, jak
Basia miała 18 lat, żeby dziewczynę doprowadzić do pełnoletności… a potem, gdy
się okazało, że nadal żyję, to mi się zamarzyło, żeby jeszcze wydać ją za mąż… a
potem prawnuków doczekać… Dużo mi Bóg pomagał. Nie miałam wiele czasu, aby do
kościoła chodzić, ale śpieszyłam się nieraz, żeby przygnać krowę i zdążyć na
majówkę. Modliłam się przy pracy.
Ta Cyganka wtedy mi
wywróżyła, że będę żyć 73 lata. Ale to się nie sprawdziło. Pan Bóg przedłużył.
Człowiek żyje dotąd. Jeszcze i prawnuki wychowałam, bo razem mieszkamy z Basią.
Teraz czasy lepsze, spokojniejsze. Mam 90 lat, na nikogo i na nic się nie żalę.
Zwalczam, żeby nie mieć nerwów. Ja strasznie nienawidzę kłopotów, kłótni. Ale chwała
Bogu w zgodzie żyjemy. Pamiętam, że ostatni raz pokłóciłam się z Basią 10 lat
temu! I od tamtej pory ani razu. Zięć też jest dobry człowiek, Leszek mieszka z
nami i jakoś sobie wszyscy radzimy.
Na starość mnie się
przykrzy bez roboty. Jeszcze niedawno jeździłam w pole ukopać ziemniaków i
pszenicę doglądnąć. Na moim starym rowerze. Na 80 urodziny kupili mi nowiutki
rower, ale się ciężko na nim jeździło, niewyrobiony. Jeszcze teraz lubię pomóc
przy domu, przy obejściu. Wiosna idzie, to kury im każę kupić i nasionka,
choćby do doniczki.
Teraz to widzę, jakem
już przeszła wszystko. Jakie życie moje było ciężkie.
Na pytanie: - Co było najtrudniejsze? – odpowiada
bez zastanowienia: - Ja wiem? – Nic! Dało się przezwyciężyć wszystko!
Sabina Jakubowska