Dwa pokolenia położnych z Okocimia
Położna Janina Tomczykowa (pośrodku), 17.12.1986
(archiwum rodzinne Beaty i Artura Słupskich)
W
Okocimiu, Brzesku i okolicy żyje wiele osób, które na świat przyjęła tutejsza
położna, Janina Tomczykowa (1921-2009). Są i tacy, którzy pamiętają dobrze jej
matkę, położną Stefanię Zarębę zwaną po prostu Zarębiną (1897-1980). Obie były bardzo charakterystycznej postury, bardzo niskie, drobne, ale
wytrzymałe. Obie długo żyły i pełniły swą misję pomocy rodzącym kobietom całymi
latami. A to nie były łatwe czasy.
O
życiu prababci Stefanii Zarębiny i babci Janiny Tomczykowej opowiada pan Artur
Słupski:
Stefania Zaręba
z domu Tekiela urodziła się 21 stycznia 1897. Zmarła 11 marca 1980. Długo żyła.
Pamiętam prababcię bardzo dobrze. Była malutka, drobniutka.
Tekielowie
pochodzili z Brzeźnicy za Porębą, lecz Stefania urodziła się w Okocimiu na
Klęczanach, tam był ich rodzinny dom. Mąż Stefanii, Jan Zaręba, pochodził z
Leżajska. Stefania i Jan postawili później dom w innej części Okocimia, na
Wielkich Zagrodach. Stefania i Jan mieli sześcioro dzieci: Marię, Janinę,
Stefanię, Bolesława, Mieczysława i Zofię. Dzieci się rodziły co dwa lata.
Przeżyły dzieciństwo pełne biedy i ciężkiej pracy, i wszystkie bardzo długo
żyły, a zwłaszcza córki: Janka 88 lat, zaś nadal żyją Zosia lat 95 oraz Stefka lat 97.
Jan
Zaręba pracował trochę w browarze, ale tak naprawdę to Stefania utrzymywała dom
swoją akuszerską pracą. Zrobiła szkołę dla położnych, a potem pracowała w
szpitalu w Brzesku, brała też dyżury w Czchowie, a oprócz tego chodziła do
porodów domowych po całej okolicy. Gospodarki też tam trochę było. Po wojnie
dostali ziemię w wyniku parcelacji po Goetzach. Ok. 1,5 hektara.
Dzieci
dorosły, synowie osiedli w Jasieniu i w Poznaniu, najmłodsza córka wyjechała do
Chrzanowa, starsze mieszkały w Okocimiu. Jedna z nich również stała się
położną, to była moja babcia, Janka, druga z córek prababci Stefanii.
Pradziadkowie
do końca życia byli sprawni, pod koniec życia mieszkali z wnukiem Jerzym, synem
Zofii. Prababcia Zarębina bardzo długo pozostała aktywna zawodowo, jeszcze w
latach 60.XX wieku. Nerwy trzymały na wodzy. Jeszcze na starość pomagała swojej
córce przy porodach, albo zamiast niej chodziła robić zastrzyki, gdy była
potrzeba. Opowiadała, że nieraz po prostu było ciężko iść do porodu, ale nie
było wyjścia. Wtedy kobiety były odważne, charakterne, zarówno te rodzące, jak
i przede wszystkim akuszerki.
Janina Tomczykowa
z domu Zaręba była drugą córką Stefanii i Jana Zarębów. Urodziła się 17 stycznia
1921 roku w Okocimiu na Klęczanach. Przed wojną chodziła do szkoły w Okocimiu.
Żeby mogła się uczyć parę klas dłużej, pomógł to sfinansować baron Goetz, o co
go osobiście prosiła jej matka. Zarębowie nie mieli dosłownie nic, nawet kozę
ciężko było utrzymać, bo nie było na czym. Po rowach się pasły. Zarębina była
cenioną położną, więc baron nie odmówił tego wsparcia. Gdyby nie ta pomoc, to
Janka by musiała dość szybko szukać pracy.
Janina
miała 20 lat, gdy wraz z siostrą zabrano ją na roboty do Niemiec, w 1941. Pracowała
w polu u bauerów. Poznała tam miłego chłopca z Tymowej, ale gdy zaszła w ciążę,
gospodarze uznali ją za niezdolną do pracy i wyrzucili. Wróciła do Okocimia, do
rodziców. Najstarsza córka Ula (moja mama) urodziła się już w Polsce, w 1942.
Janina zaczęła rodzić w pociągu, bo żeby zarobić choć trochę pieniędzy,
chodziła na szmugiel do Krakowa, handlowała wtedy tytoniem oraz mięsem. Ale
jakoś wytrzymała, doszła do domu i urodziła córkę w Okocimiu, na ręce swej
matki.
Trwała
wojna. Janina była samotną mamą. Żeby jakoś się utrzymać, była mamką, karmiła
swoim mlekiem dziecko Austriaka, pracującego w browarze okocimskim podczas
okupacji. Ten wykarmiony przez nią chłopczyk odezwał się już jako dorosły.
Doktor Kleberg odszukał ją wiele lat po wojnie i przysłał jej paczkę z
podziękowaniami.
W
1944 Janina poślubiła Jana Tomczyka z Okocimia. Po ślubie poszli na komorne,
czyli wynajmowali dom i tak się po trochu dorabiali. Postawili dom na Zagrodach.
Jan
Tomczyk od czwartego roku życia był chory
na chorobę Heinego-Medina. Był twardy mimo choroby. Mimo, że nie stał o
własnych siłach, ale chodził o kuli, to jednak sam robił w polu, w lesie, siłę
miał niesamowitą i chęć do roboty. Dziadek był też przez wiele lat wozakiem,
woził mleko od okolicznych gospodyń do spółdzielni. Był potężnej budowy, a
babcia bardzo malutka. Na ich zdjęciu z okazji 50. rocznicy ślubu bardzo widać
tę różnicę wzrostu: dziadek siedzi na krześle a babcia przy nim stoi i jest tylko
o pół głowy wyższa od siedzącego męża.
Dziadziu
Tomczyk miał też wielką cierpliwość. On mnie bardzo wiele w życiu nauczył.
Dopiero teraz rozumiem, że tak naprawdę z genów to nie był mój prawdziwy
dziadek, ale to nie miało znaczenia, bo on był bardziej niż prawdziwym
dziadkiem. Moją mamę kochał jak córkę. Pamiętam, jak dziadek kiedyś się
wyraził, że jeśli ktokolwiek powie, że Ula to nie jest jego córka, to go po
prostu zabije.
Janina
i Jan Tomczykowie mieli jeszcze dwoje dzieci. W 1945 urodziła się Stefcia,
która jednak w dzieciństwie zmarła na różyczkę. W 1949 przyszedł na świat syn
Roman.
Babcia
do szkoły położnych poszła po urodzeniu najmłodszego syna Romka. Pod jej
nieobecność braciszkiem zajmowała się najstarsza córka - Ula, moja mama,
wówczas 7-letnia, bo dziadek zarabiał,
rozwożąc ludziom młóto z browaru. Ze wspomnień babci wynika, że ta sytuacja
była dla Uli chwilami bardzo stresująca, że aż na jakiś czas przestała mówić.
Ale przecież musiała zaopiekować się Romkiem, przypilnować, zrobić jedzenie.
Babcia Janka w tym czasie jeździła do Krakowa do szkoły położnych.
Pierwsze
dziecko, które przyjęła na świat, to był Adam Mleczko, rocznik 1950. Wiem o
tym, bo oni się bardzo lubili, utrzymywali dobry kontakt przez wiele lat. Babcia
wspominała, że ten pierwszy poród przyjęła jeszcze bez dyplomu, po prostu
poszła do porodu wraz ze swą mamą Zarębiną, która jej wytłumaczyła, co należy
zrobić przy rodzącej i przy dziecku, a potem poszła, zostawiając z zadaniem do
wykonania.
Po
uzyskaniu dyplomu zatrudnioną ją w izbie porodowej w Iwkowej, a później w
szpitalu w Brzesku, gdzie przepracowała ponad 30 lat, od 1953 do 1986. Bardzo
ją pacjentki chwaliły i lubiły. Tam, jeszcze na starym szpitalu, na brzeskiej
porodówce, była słynna trójka położnych: Tomczykowa, Sosinowa, i Górowa.
Szczególnie babcia się lubiła z panią Sosinową i często się odwiedzały. Miała
też dyżury w innych miejscowościach, w szpitalach, w izbach porodowych, różnie
to bywało.
Ale
przede wszystkim chodziła do porodów domowych w całym Okocimiu i okolicy.
Kobiety zwykle rodziły wtedy w domach. Babcia nie bała się tego, uważała poród
za normalne zjawisko. Masa kobiet korzystała z jej pomocy. Gdzie trza było, tam
szła. Nie słyszałem, żeby kiedykolwiek odmówiła. Dużo biegała, była drobniutka,
bardzo niska, ale silna i wytrzymała. Jej matka, prababcia Zarębina, to dopiero
była maluteńka. To było pewnie rodzinne, ale oprócz tego obie po prostu cały
czas pracowały i biegały po całej wsi, to nie miały kiedy ani porządnie zjeść,
ani utyć. Musiały mieć dobrą kondycję.
Torba
była zawsze przygotowana z wyprasowanym, poskładanym fartuchem. Babcia była
zawsze gorąca, to jej pasowały te fartuchy z krótkimi rękawami. Czepek często
prany i krochmalony, z czerwonym paskiem. Te torby skórzane miała zamawiane,
jak się jedna zniszczyła to następną. Nawet z jedną taką chodziłem do szkoły. W
torbie miała zawsze narzędzia, uprzednio wysterylizowane, wygotowane w domu
igły do szycia, wzierniki. Wygotowywała w takiej metalowej wanience. Używała
drewnianej tutki do słuchania tętna dziecka. Trochę było w domu książek
położniczych, takich starych.
W
porodzie najpierw robiła badanie, czy ułożenie dziecka jest normalne, a jeśli
tak, to decydowała, że rodzimy w domu. Nie było dla niej żadnych problemów
nawet jeśli się zdarzyło ułożenie miednicowe czy ciąże mnogie. Wiem, że babcia
dwa razy była przy domowym porodzie trojaczków, a jeden raz na pewno przyjęła
poród trojaczków w szpitalu w Bochni. To była na pewno odwaga, nie bała się.
Ale też przede wszystkim uważała, że poród to coś normalnego. Nie lubiła paniki
ani panikarek. Czasami żartobliwie przywoływała do porządku, czasami nawet
ostrzej. Po porodzie podpisywała akty urodzenia. Bardzo wielu chrztów
udzieliła. Była też chrzestną wielu dzieci. Jeździła wszędzie, „dzieci” miała
pełno i znajomości kupę. Moja babcia przyjmowała porody u osób, które wcześniej
przyjmowała na świat. Drugie pokolenie na jej ręce. Była aktywną położną przez
bardzo wiele lat.
Cały
dom był oswojony z tematem położnictwa. Pamiętam dobrze tę chwilę, kiedy moja
najmłodsza siostra rodziła się w domu, miałem 10 lat. Oczywiście babcia
przyjmowała poród. Miałem wtedy łóżko w kuchni, obudzili mnie w nocy i
powiedzieli, żebym przeszedł do innego łóżka, bo tu mama będzie rodzić, w
kuchni jest najcieplej. A wiele lat później babcia przyjęła w domu poród
pierwszego dziecka tej samej mojej siostry. Razem żeśmy z babcią przyjmowali
ten poród, bo byliśmy sami w domu. Babcia mnie wystroiła w fartuch, kazała
wyszorować ręce i podawać jej różne narzędzia. Innym razem wołała do pomocy przy
porodzie u sąsiadów moją żonę Beatę, też wtedy wszystko poszło bardzo szybko.
Prócz
porodów, biegała też po wsi z zastrzykami, jeśli ktoś miał problemy zdrowotne.
Jakieś zastrzyki po domach, szycie, gdy się ktoś głębiej skaleczył. Mnie też raz
szyła. Jak wspomniałem, przez długie lata w razie potrzeby pomagała jej w tych
zleceniach matka, moja prababcia Zarębina.
Ale
przy tym wszystkim babcia i dziadziu prowadzili duże gospodarstwo. Oprócz
własnego pola wydzierżawiali też od ludzi, którzy sami nie uprawiali, więc w
sumie obrabiało się około 3 hektary pola. Babcia była charakterna i pracowita.
Brała dyżury w szpitalu po 72 godziny naraz, żeby później mieć wolne i w polu
robić. A ile tu położnych w tym polu robiło, bo je brała z internatu do pomocy,
gdy która miała dzień wolny. Albo do siana.
Dziadziu
miał konie, babcia – krowy. Jałówka musiała być, bo zamiast sobie gdzie kupić
jaką spokojną krowę, ona musiała swoją wyhodować od jałówki. Gdy tu z nią
zamieszkałem, kiedy już była starsza, musiałem się nauczyć doić krowy, bo
jeszcze ją do porodów wzywali: - Tomczykowa, chodźcie! - i wozili ją nieraz
daleko. Czasem furmanką, a czasem motorem. Gospodarka była ważna do końca. Całe
życie robota i robota.
Ona
sama w ogóle się nie oszczędzała. Nawet po nocy spędzonej na dyżurze nie
sypiała, tylko od razu do pracy, w polu, na gospodarce czy w domu. Mimo tych
godzin spędzonych w pracy, zawsze raz w tygodniu był upieczony w domu chleb, były placki na niedzielę. To
było dla nas bardzo ważne, w ten sposób pokazywała, jak nas kocha. Bo tak w
ogóle to nie umiała pokazać uczuć, była twarda.
Babcię
i dziadka załamała bardzo śmierć syna Romka w 1971 roku. Była wtedy epidemia
grypy, wielu ludzi zmarło. Roman zachorował, pojawiły się powikłania po grypie,
trafił do szpitala w Krakowie i zmarł w ciągu miesiąca. Jego śmierć strasznie
się odbiła na ich życiu. Babcia miała
taką traumę, że nie było w domu żadnych świąt. Brała Sylwestry, Wigilie,
Wielkanoce, byle tylko w domu nie być.
Babcia
i dziadek Tomczykowie mieli w sobie ogromną dzielność do śmierci Romana, a
później zaczęły się dla nich ciężkie chwile żałoby. Babcia się zapracowywała,
dziadek czasem szedł w alkohol. Oni wcześniej kupili tę parcelę dla Romka i
zaczęli budować dla niego dom. Potem, gdy Roman umarł, a ja coraz częściej go
zastępowałem w pracy w polu, i tu się wprowadziłem, stałem się zamiennikiem
Romana. Przy babci się nauczyłem pracy w polu i babcia to doceniała. Polubiła
moją żonę Beatę, chociaż sprowadziła się tu „ze świata” – z Warmii, a
poznaliśmy się w szkole. Babcia miała bardzo duży wpływ na wychowanie wnuków,
nigdy jej się nie sprzeciwiłem. Bardzo charakterna kobieta, a przy tym
przekochana.
Z
charakteru była inna w pracy, a inna w domu. Wszyscy, którzy ją znali ze
szpitala, to wiedzieli, że w pracy była bardzo pokorna. Za to w domu
odreagowywała. To był wulkan, a my musieliśmy przy niej chodzić na wysokości
lamperii. Babcia bardzo lubiła, żeby wszystko zrobić na czas. Od razu. Czy w
polu, czy w domu. To dotyczyło całej rodziny, nie była żadnego „później” czy
„zaraz”. Babcia to była twardy materiał, nie lubiła histeryzowania, potrafiła
na czyjeś uskarżania się odpowiedzieć szorstko „a gówno ci się dzieje”. Także w
życiu miała taką ideę, żeby bez histerii przyjąć na plecy to, co się dzieje, po
prostu los.
Strasznie
gorącą kobietą była. Zawsze jej było ciepło, zawsze krótkie rękawy. W domu nie
było nigdy więcej niż 20 stopni, jakby tak było więcej, to otwierała okna, że
zaduch. Tam choćby nie wiem, jakie mrozy były, grzała w domu tylko dwa razy na
tydzień, tyle jej wystarczało. Miał 3 miesiące prawnuk, kiedy go położyła do
wózka w zimie, żeby na mrozie spał, bo to zdrowo.
Miała
troje wnucząt: mnie, Monikę i Katarzynę. Prawnuków się doczekała 9. Bardzo
lubiła naszą córkę Marlenę i zawsze chciała z nią rozmawiać, odpytywać ze
szkoły, zwłaszcza z matematyki. Uważała, że trzeba ćwiczyć i się uczyć stale
więcej i więcej, więc zawsze w wolnej chwili jeszcze dodatkowo przygotowywała
dla niej „słupki” do liczenia, odejmowania, dzielenia. Może to dlatego nasza
Marlena jest teraz taka dobra z matematyki?
Jeśli
babcia miała wolne chwile, lubiła grać w karty z mężem, czasem z siostrami,
przychodziły tu do niej siostry mieszkające w Okocimiu. Czytać też bardzo
lubiła, powieści historyczne i czasami romanse. To już zwłaszcza na emeryturze.
Jak się już zaczytała, to choćby się wszystko waliło, musiała dokończyć.
Pamiętam ją, jak czytała, kocem nakryta, przy lampie. Ale tak naprawdę czas dla
siebie miała dopiero od emerytury.
Babcia
do ostatnich chwil lubiła się opiekować innymi. Chciała, żeby ktoś z rodziny
kontynuował jej zawód, położnictwo, ale jakoś nie, chociaż mój siostrzeniec
został pielęgniarzem.
Na
starość chorowała na oczy. Miała zanik mięśni oczu, od tego wysiłku, jaki
podejmowała w pracy. Zachorowała na nowotwór 3 lata przed śmiercią. Przeżyła
operację, którą jej zalecano, ale zabrał ją wylew. Nie była chętna na leki. Zmarła
10 lutego 2009, w wieku 88 lat. Niespożyta siła do samego końca.
Położna Janina Tomczykowa (pierwsza z lewej), 17.12.1986
(archiwum rodzinne Beaty i Artura Słupskich)
Sabina Jakubowska