Dziecko,
które wydałam na świat w domu, urodziło się 6 kwietnia 1956 roku. Wraz z mężem
dałam mu na imię Tadeusz.
Zaczęłam
rodzić 3 tygodnie przed terminem, nie było wtedy autobusów, więc jeździłam do
pracy na chłopskim wozie. Możliwe, że to przyspieszyło poród. Bóle zaczęłam
mieć koło godziny 8, ale urodziłam dopiero po 15. Sam poród trwał 2 godziny.
Gdy
przyszła położna, dała mi obraz Matki Boskiej Bolesnej i kazała się modlić.
Stwierdziła wtedy, że będą dwojaczki, bo nie miałam wody tylko krew rodziłam.
Kazała mi jechać do szpitala, bo jak będą bliźniaki, to ona sobie nie poradzi.
Bała się, nie wiedziała, co to będzie. Miałam ogromne bóle, ale chodziłam po
domu, ale gdy przyszła pani położna, to kazała mi się położyć, ale ja nie
mogłam. Bóle początkowo były co 15 minut, potem co 10, by w końcu następować co
5. Moją jedyną pomocą była modlitwa, która też zwalczała ból. Był przy mnie
mąż, który spanikował przy zobaczeniu, w jakiej sytuacji się znalazłam.
Pierwsza ciąża, za mały otwór, aby syn mógł bezpiecznie się wydostać i przyjść
na świat. Wyciągło dziecku głowę. Mąż zemdlał, gdy to zobaczył – dziecko, które
miało wyciągniętą głowę, aż na 20 cm, jak biskup. Położna jednak pocieszyła
mnie i powiedziała, że jak będę kąpać go w ciepłej wodzie, to główka wróci na
swe. Po urodzeniu dziecka byłam bardzo zmęczona, bóle mnie wykończyły gdyż
trwały prawie 7 godzin, a synek ważył prawie 5 kg. Najgorsze jest to, że nie
wiedziałam, że to bóle, bo mama nie żyła. Stwierdziłam, że jestem przeziębiona.
Karmiłam
aż dwa lata, gdyż dziecko chodziło za mną i wołało „cycy”.
Wraz
z mężem byliśmy bardzo zadowoleni z powodu tego dziecka. Mąż aż skakał z radości,
gdyż jako pierwszy miał potomka płci męskiej, chociaż był najmłodszy ze swojego
rodzeństwa.
Porównując
szpital a dom, wybieram bez zastanowienia DOM, gdyż w szpitalu nastraszyli mnie
znajomi, że dzieci tam rodzą się martwe. Bałam się tam rodzić kolejne dziecko.
Jedno tam straciłam, więc mieli rację. Tak, że mam tylko syna i córkę. Mogłam
mieć trójkę, ale nic, Bóg tak chciał.
Dziś
syn ma 58 lat. Mąż nie żyje 5 lat, a ja mam 82 lata i opłakuję go, lecz mam
dwójkę dzieci, na których mogę polegać zawsze. Odwiedzają i pomagają. To chyba
tyle, dziękuję.
P.