Ślub
brałam 24 maja 1937 roku. Na drugi rok mogliśmy kupić drewno ze starej
organistówki i z niego żeśmy ten dom zbudowali. Wtenczas pojawiła się ciąża.
Dokładnie nic nie wiedziałam na ten temat, nikt nic mi nie mówił. Nie miałam
miesiączki – wtedy się dowiedziałam. Wtenczas ciąża to była rzecz wstydliwa.
Kupiła mi mama po ślubie czarny szal jedwabny. On był po to, żeby się okrywać,
brzuch przysłaniać, to było oznaką skromności i obyczajności. W ogóle do
doktora człowiek nie chodził. W domu rodziłam, na leżąco – w nocy. No pewnie że
na łóżku, nie dało się nigdzie chodzić, przecież były dzieci śpiące w jednym
mieszkaniu (wtenczas dzieci mojego brata, bo w jednej mieszkaliśmy chałupie
zanim ten dom pobudowaliśmy). Długie to były porody, trwały wiele godzin.
Dzieci były duże, popękałam. Akuszerka? – dziecko na świat przyjęła, opatrzyła,
ukąpała, zawinęła, to była jej robota, i na chrzest potem przyszła. Pierwsze
dziecko ważyło 5 i pół kilo. Córka moja. Urodziłam dopiero, jak wszystkie
snopki z pola zniesłam do domu. Jak jechał po akuszerkę brat, to go
zatrzymywali Niemcy, bo Niemcy tu w szkole stacjonowały. Bałam się wojny. Mąż
był w Zakopanem. Cała radość z tego dziecka była zmącona myśleniem o tym, czy
on żyje, a co się z nim dzieje, nic nie wiedziałam, czy to dziecko nie jest
sierotą. Ciężka praca – lekki poród – dziecko duże a ja wypracowana – wszystko
się rozkładało samo od siebie.
Babki
wtedy nie miały żadnego wykształcenia, pomagały jak umiały. Akuszerka sama
załatwiała łożysko – ani mnie to nie interesowało. Najwięcej się umordowałam z
popękaniem piersi. Nic nie przykładałam, bo to już wtedy była zima i nie było
czym obkładać. Rany się otwierały.
Z
innych porodów to pamiętam Józia, on był ułożony nóżkami do przodu, ale się
szczęśliwie dzięki Bogu udało go urodzić we własnym domu, przy pomocy akuszerki
z gminy. Akuszerka była po szkołach. Zdrowy piękny chłopak.
Lilka
włosy miała duże, loki czarne i była gruba.
Wcale
nie najgorsze było to niepewne i długie rodzenie tego pierwszego dużego dziecka
– mojej córki, ani tego synka ułożonego nóżkami do przodu. Najgorsze było rodzenie najmłodszego, bo się to działo w izbie
porodowej. Położne nic się mną nie interesowały. One mi kazały po
pomieszczeniu takim łazić, gdzie się kompletnie nie było czego chwycić, gdy
mnie łapały bóle. Tak sobie po tym myślałam, że już bym nigdy więcej na
porodówkę nie przyszła, bo nie ma nic gorszego. Takie długie godziny kompletnie sama.
Na
zakończenie miałam poród nieżywego dziecka. Coś się we mnie urwało, gdy niosłam
wodę we wiadrze do mycia starszych dzieci. Zima to była, szłam przez
zamarznięte miedze i nierówno tam było iść i dźwigać. Nadmiernie się wysiliłam,
płakałam potem długo za tym dzieckiem, tęskniłam.
Największa
moja radość to ze zdrowych dzieci i jak mąż z niewoli wrócił. Ale potem znów
niewiele bywał w domu, bo w Krakowie pracował, dojazd miał długi i daleki. Ja
tu sama z dzieciakami i z całą robotą, nie wiadomo nieraz było w co ręce
włożyć. Ale jak przyjechał na niedziele, a przygarnął do serca mnie i dzieci,
to cały smutek i tęsknotę w nas uleczył.
Sabina Jakubowska
Sabina Jakubowska