Wszystkie dzieci
rodziłam we własnym domu, przy położnej. Męża wtedy nie było w domu, no i
dobrze. Ja bym męża nie chciała przy porodzie, to są kobiece sprawy. U lekarza
byłam tylko raz, miesiąc przed porodem, bo wtedy dawali wyprawkę dla dziecka. Nie
wiedziałam, jak to będzie z tym rodzeniem, nie widziałam wcześniej jak się dzieci
rodzą, bo to ja byłam najmłodsza w rodzinie. Ale się nie bałam. Rodziłam u
siebie w moim rodzinnym domu, bo po ślubie zamieszkaliśmy u mnie. Moja mama już
nie żyła i ja od piętnastego roku życia byłam gospodynią, piekłam chleb, doiłam
krowę, gotowałam dla ojca i braci, byłam opracowana. Inne kobiety nieraz
straszyły, ale jednak nie bałam się.
Moja pierwsza córka
Hania urodziła się 7 maja 1949 roku, w dzień. Możem stękała parę godzin. Przede
dniem mnie wzięło. Siostra poleciała po akuszerkę i przyszła Legutkowa. Kiedy
na nią czekałam, chodziłam po domu. Jak już przyszła Legutkowa, to jeszcze
kazała chwilę pochodzić. Przy silnych bólach kazała się przytrzymać poręczy
łóżka, albo stołu, krzesła, i ruszać się. I to mi właśnie pomagało, żeby ruszać
się, chodzić. Ale później już kazała się położyć do łóżka, żeby urodzić dziecko.
Hania urodziła się koło 10 rano. Była taka średnia, położna miała już po tylu
dzieciach wyczucie w ręku, i powiedziała że waży koło 3 i pół kilo. Miała
czarne włoski, tak jak i wszystkie moje dzieci. Mąż był chyba wtedy gdzieś w
polu, jak wrócił i ją zobaczył, to był taki szczęśliwy, że całował tę malutką
rączkę calutką kawałek po kawałku. Łożysko się urodziło, położna dała je do
nocnika i mąż gdzieś zakopał głęboko w ziemi. Po porodzie akuszerka była przy
mnie, sprawdziła czy nie krwawię, umyła mnie, zrobiła przy mnie wszystko, co
należy. Przychodziła potem przez parę dni, aby wykąpać dziecko. Zaczęłam karmić
i nie szło mi to wcale, nie miałam pokarmu. To moje pierwsze dziecko było na
flaszce, mleko od krowy jej dawałam. Miałam taką małą szklaną flaszkę, sama nie
wiem, po czym, i do tego cumelki gumowe. Może to z tego, że przy Hani wcale nie
miałam apetytu, z każdym moim dzieckiem straszniem wymiotowała do połowy ciąży.
Po urodzeniu Hani nadal nie czułam apetytu i to pewnie przez to. Szkoda, że to
nie poszło. Córeczka dostała na imię Hania, prawie po chrzestnej, chociaż
mężowi najbardziej się podobało Barbara, ale to nie pasowało tak na wiosnę. Miałam
trochę pieluszek tetrowych, a resztę to poprzecinałam prześcieradło i narobiłam
pieluszek. Jednak najlepsze były tetrowe, bo szybciej schły.
Za półtora roku urodziła
się Basia, 2 listopada 1950 roku. Tę rodziłam bardzo ciężko, większa była i
grubsza. W nocy się rodziła. Męża też nie było w domu, bo on był ślusarzem i
pracował wtedy w Hucie, nieraz po parę dni pod rząd. Jak zaczęli Hutę budować,
mieli tam gdzieś taką wielką betoniarkę i nikt nie umiał jej obsługiwać, tylko
on. Nie miał go nawet kto zastąpić, cały czas musiał uważać. Inni tam tylko
ładowali te wszystkie materiały do betoniarki, a on kontrolował. Nieraz to mu
tylko posyłałam przez kogo coś do jedzenia, jak przysłał mi wiadomość, że nie
będzie go kilka dni. Dlatego jak poczułam, że mnie poród bierze, a byłam sama w
domu tylko z Hanią malutką, to najpierw zawołałam sąsiadkę, i ona poleciała po
tę samą położną, Legutkową. Dłużyło mi się to strasznie, już myślałam, że nie
urodzę, chodziłam tyle godzin i na zmianę klęczałam, to mi bardzo pomagało.
Ciężko było, ale wreszcie przeszło. Chyba mi się nie wydaje, że to był ciężki
poród, tylko to jest prawda, bo nawet później Legutkowa powiedziała, że mogła
mi dać jaką tabletkę aby poszło szybciej, tylko że tak się mną zajęła, że wtedy
o tym nie pomyślała, no ale urodziłam bez niczego. Mąż przyjechał wnet i mi
mówi „Ojej, jaka to moja Basia!”, i już została Basią tak jak mu się wymarzyło.
Druga córka była większym dzieckiem, ale jakoś mogłam wtedy karmić piersią,
miałam pokarm, miałam też apetyt. Herbatę z mlekiem piłam, w ogóle kazali pić
dużo żeby pokarm był, i to było dobre. Karmiłam Basię koło roku.
W 1952 Jurek się
urodził. To było 31 sierpnia, na wieczór w niedzielę. Wreszcie syn! - mąż
bardzo się cieszył, chociaż on się bardzo cieszył ze wszystkich naszych dzieci.
Poród zaczął się tak. Szłam z mężem z pola, mąż niósł ukopane ziemniaki, a mnie
wtedy wody poszły i mąż się bardzo przestraszył. Przyszliśmy do domu, chodziłam
i robiłam różne rzeczy, aż się zaczęły silne bóle. Wtedy była jakaś wielka
uroczystość, w tę niedzielę na wieczór, nie pamiętam już jaka, dzwony dzwoniły
wtedy we wszystkich kościołach z wielką siłą, a ja rodziłam. Mówili ludzie, że
on będzie księdzem, ale nie jest. Mimo że to był taki duży chłopak, ale jakoś
go lżej rodziłam niż córki. Wezwaliśmy położną Legutkową, ale ona była gdzieś u
innej kobiety i wtedy poprosiliśmy Sosinową. Ona miała inny styl, może była kształcona
bardziej po nowemu, ona nie goniła mnie tak od razu do łóżka, tylko do samego
końca kazała chodzić, chodzić, chodzić, na chodząco mnie nieraz obejmowała i
przytulała, a nawet i zbadała na stojąco, a potem w ostatniej chwili „prędko,
prędko kładź się, pchaj, pchaj, główka idzie”, i już było dziecko. Tak to
rodzenie syna szło, mimo że chłopak 4 kilo. Urodził się siny, okręcony
pępowiną, widać że się trochę dusił. Ale potem już było dobrze. Znów karmiłam
piersią i miałam pokarm. Ojciec ochrzcił syna Jurkiem, co dziadek bardzo
krytykował. Po dwóch i pół miesiąca dostałam zakażenie różą. Pojechaliśmy do
lekarza furmanką, lekarz dał mi takie leki, po których nie wolno mi było
karmić. Dzieci pozabierano do rodziny, żebym ich nie zaraziła. Lekarz się
pomylił i na recepcie zapisał że mam brać lek co 2 godziny, a to miało być dwa
razy na dzień. Mąż mnie pilnował, żebym brała te leki co 2 godziny, bo bardzo
chciał żebym się lepiej poczuła, a ja już zesztywniałam od tych leków. Na
szczęście miałam do kontroli jechać na drugi dzień, lekarz już czekał bardzo
blady, bo on już wiedział że się pomylił, tylko nie wiedział jak mnie znaleźć,
no i mnie odratowali.
W 1958 urodził się
najmłodszy syn, Adaś, pod koniec grudnia, jakoś w ostatnie dni, ale zapisali go
już na 2 stycznia. Przez tę grudniową porę nam to imię pasowało. Też się rodził
wieczór w niedzielę, tak jak Jurek, ale szło to dość względnie bez trudu.
Zawołaliśmy położną Sosinową, chodziłam, chodziłam, aż się urodził. Adaś tak
samo jak brat jego starszy urodził się okręcony pępowiną, też trochę
przyduszony, potem mu długo po tym oczka ropiały. Karmiłam go najdłużej,
półtora roku. Codziennie był kąpany, tak jak i reszta dzieci, najpierw położna
go kąpała, a później ja. Najbardziej to lubiłam wykąpać dzieci w południe, bo
potem tak ładnie spały, a ja miałam czas, żeby ugotować, i wszystko porobić w
domu i w obejściu. Wanienka była drewniana, a woda musiała być zagrzana na
dobrą ciepłotę. Cały czas robiłam wszystko sama, bo nie miał mi kto pomóc, a
było dużo pracy, pole, zwierzęta, dom, dzieci – jak ja sobie poradziłam? – ale przecież
dałam radę. A mąż gdy był już ojcem czwórki dzieci, to się jeszcze bardziej
zabrał za siebie i za robotę, i wtedy postawiliśmy ten dom.
Niech się młode matki
nie boją porodów. Niech zaufają, że dadzą radę.
A jak w Boga wierzą,
niech zaufają Bogu.
Sabina Jakubowska