Wszystkie
moje dzieci rodziły się w domu. Był szpital w mieście, ale przecież
wystarczyło, że przyszła do domu akuszerka, Sosinka. W domu jest dobrze.
Najpierw
był stary, drewniany, mały dom po rodzicach, ojcowizna. Dzieci się rodziły, a z
udogodnień był wózek i krowa, nie takie rozkosze jak teraz mają.
Urodziłam
pięć córek. Mąż przeważnie pracował. Dzieci widział już urodzone. Każdą jedną
córkę przyjął serdecznie.
Pierwsza
Marysia. Urodziła się 4 października 1957. Były bóle. Męża nie było, w Hucie
pracował, był bardzo dobrym murarzem. Mieszkałam sama. Moja mama zawołała
akuszerkę. Przyszła akuszerka i była przy mnie. Długo się rodziło to pierwsze
dziecko. Chodziłam, wstajałam. Akuszerka wyścielała łóżko takim specjalnym
materacem. Gdy się główka pokazała, to dopiero weszłam na łóżko i już na łóżku
się córka urodziła. Pokazuje mi Sosinowa to dzieciątko, a tu malutka cała biała
w tej mazi. Bardzo się tym zadziwiłam. Ale akuszerka nie kazała myć dziecka, bo
to będzie dzięki temu cera ładna gdy się tę maź na noworodku zostawi. Bóle
miałam przed łożyskiem. Łożysko akuszerka wyniosła, nie paliła, zakopała. Dopiero
potem na drugi dzień umyła dziecko. Potem co drugi dzień przychodziła, żeby ją
umyć. A przy mnie zrobiła co trzeba. Krwawiło się dosyć. Podmywała mnie
ziołami, nie wiem czym. Była to dobra i znana akuszerka. Pocieszała mnie, „Nie
martw się Haniu”, mówiła. „Jak najwięcej karmić”, tak mówiła. Karmiłam piersią
7 albo 8 miesięcy. Dziecko było zawinięte w pieluszkę i kocyk i takie brałam do
karmienia. Albo w powijaku, czasem się dawało ceratkę do środka. W nocy cały
czas karmiłam piersią. Wstałam, przewinęłam, nakarmiłam, podniosłam do góry,
odbiło się i spało dalej. Z poszwów my robiły pieluszki. Ze starych miękkich poszewek,
trzeba było to wygotować. Powijak uszyłam, do środka dałam pierze uskubane z
gęsi. Koszulki szyłam, wszystko sama. Byłam samoukiem. Miałam maszynę do
szycia. Prałam na praczce, mydliłam mydłem, wygotowywałam. Pierś mi obierała.
Miód przykładałam, i bułkę, i siemię, aż dopiero się otwarło, pękło, i się
zagoiło. Czy córka była duża, nie. Nie miała włosków. Miałam zgagę w ciąży.
Robiło się w polu do ostatka. Były wykopki, a mnie ta zgaga męczyła. Przez to
Marysia nie miała włosków, przez tę zgagę. Ale potem miała bardzo ładne włoski.
Maria daliśmy jej na imię, bo to Matki Boskiej szło wtedy. Tak pasowało.
Druga
córka dostała imię po babci Zosi, mojej mamie. Urodziła się 5 stycznia 1959.
Roboty w polu nie było. Dość szybko to poszło, jak już bóle chwyciły. Nie ma
dla niej słów, jak bardzo dobrą akuszerką była pani Sosinowa. Przychodziła,
pocieszała, masowała brzuch i krocze, i kazała chodzić nie leżeć. „Haniu chodź,
chodź, nie przejmuj się bólami, bo się wnet urodzi”. Mówiła kiedy przyć, jak
pękłam to szyła. Babcia Zosia wzięła małą Marysię, a kiedy wróciły, to już było
dziecko. Przeważnie moje dzieci rodziły się w dzień. Nigdy to nie było dużo
godzin. Zosia miała włoski. Karmiłam ją tyle samo, 8 miesięcy.
Trzecia
córka to Basia. Ładne imię, tatusiowi się podobało. Też urodziła się w starym
domu i też była pani Sosinowa do pomocy. To było 29 marca 1961 roku. Basia
miała wielkie włosy i też cała w tym mazidle. Po siódmym miesiącu karmienia
dawałam już mleko od krowy pomieszane z wodą a potem grysik. Pojechaliśmy do
młyna w Wojniczu z własnym ziarnem i młynarz nam własnego grysiku namełł. I
trzeba było sobie radzić. Krówka, wózek i w pole, a z powrotem zawiązać jeszcze
bojtko na plecach, z trawą dla krowy na potem. Dostałam od kogoś taki jakby pas
i wiązałam dziecko do siebie z przodu i tak chodziłam w pole. Jak trochę
podrosło, to zawiązałam dziecko do tyłu w tę wielką kraciastą chustkę na plecy
i tak poszłam. Raz to nawet dziecko wiozłam w pole na taczkach. Ciotka Wichta
pomagała w polu i bardzo się dziwiła, jak ja to dziecko wiozę, a przecie jakoś
trzeba było zabrać je ze sobą. Pierś się szybko potarło, mleko się pojawiło i
dziecko się szybko nakarmiło a potem sobie spało. Raz to nawet z mężem
wzięliśmy na żniwa łóżeczko na wóz, czy to może wykopki były, czy jaka inna
robota. Dzieci siedziały w tym łóżeczku pod drzewem i czasem spały, czasem się
śmiały, a czasem płakały, ale myśmy musieli jakoś zdobyć dla nich jedzenie. Z
ostatnim zjazdem wozu wracaliśmy z tym łóżeczkiem.
Czwarta
córka Bogumiła, urodziła się 29 października 1963. Późna była jesień, już po
zbiorach. Wszystko dobrze, naturalnie. Pamiętam że w ocynkowanej wannie to się
robiło takie nasiadówki przed porodem. Pani Sosinkowa jak zwykle mi pomagała. Ona
rozszerzała, masowała. Badała mnie co jakiś czas. Czasem przytrzymała brzuch
żeby stópki się odbiły przy parciu. Przyjemnie było z nią rodzić.
A
piąta Małgosia, urodziła się 12 lipca 1970 roku. Ostatnia. Była powódź we wsi,
mąż był wtedy w Krakowie, dowiedział się o tym i się martwił, co ja zrobię.
Gosia już w nowym domu, o w tym pokoju się rodziła. Starsza córka pobiegła po
Sosinkę. W szkole mieli kolonie i ona tam była za pielęgniarkę. Czekały córki w
drugim pokoju. Nie potrzebne były do pomocy, bo Sosinka sama sobie radziła.
Zawołała moje córki, gdy dziecko było już na świecie. Tę małą Gosię wychowały
najstarsze córki. Łazienka była w domu, to już było łatwiej. Córki były
zadowolone, że mają siostrę. Obsługiwały mnie. Nazbierały mi czereśni. Pojadłam i dziecko
potem mi płakało, miało kolki, bo to na pokarm poszło. Ta Basia miała 7 lat i
ona wybawiła Gosię bo starsze już chodziły do szkoły. Jak pojechałam raz po
młóto, to ona jej przypilnowała, wzięła na ręce i jak laleczkę nosiła. Ja
wracam z tym młótem, a ona nosi tę małą przy drodze.
Były
dzieci nauczone do pracy, najlepiej dzieci od początku uczyć, żeby potem miały
poszanowanie dla ludzi. Dzieci mam bardzo dobre, i takie czułe, jedna za drugą
by w ogień poszła. Wnuków mam dużo, 17, prawnuków też mam dużo a następne w
drodze.
Wcześniej
przed moimi dziećmi to nigdy nie widziałam, jak się dziecko rodzi, ani kobiety
nie opowiadały. Teraz wszystkie wiedzą, uczą się o tym. To jest dobre.
Sabina
Jakubowska