O tym, jak święta Anna przeprowadziła dziewczynę przez trzy granice
-
Nie wiem, co by się ze mną stało podczas tej ucieczki z niemieckiej niewoli,
gdyby nie święta Anna. – tak zaczyna swą niezwykłą opowieść pani Anna. – Mam teraz
92 lata, tyle już życia minęło, a ja pamiętam to lepiej niż wczorajszy dzień. I
ten strach, i przeżycia wszystkie, i moją modlitwę którą sama do świętej Anny
ułożyłam - powtarzałam ją sobie przez cały ten czas.
A
było to tak: w czasie wojny Niemcy brali młodzież na przymusowe roboty do
Rzeszy. W maju 1941 roku padło na moją starszą siostrę, ale ona już dała na
zapowiedzi, w tę niedzielę miała wychodzić za mąż. Powiedzieli jej ludzie, że u
nas jest gestapo, i ona do domu nie wróciła, ukryła się gdzieś po chałupach. W
takich razach Niemcy brali kogoś innego z rodziny, ale brata starszego Józka akurat
nie było w domu, a najmłodszy Piotruś był jeszcze chłopaczkiem, dopiero po
pierwszej komunii. Mama była wdową. Myślała, że ja jestem bezpieczna, bo dla
mamy to ja jeszcze byłam dzieckiem, szedł mi dopiero osiemnasty rok. A jednak
zabrali mnie zamiast siostry, musiałam wyjść z domu tak jak stałam, bez jednej
rzeczy. Wszystkich nas pojmanych zamknęli w Domu Ludowym. Pozwolili tylko żeby
mi z domu przynieśli na drogę chleb i ubranie. Do Krakowa wieźli nas pociągiem.
Mogłam wtedy uciec, była sposobność – w Podłężu zderzyły się dwa pociągi i
powstało zamieszanie. Ale miałam stracha, żeby pod tymi pociągami nie stracić
życia. Zamknęli nas Niemcy w opustoszonej szkole w Krakowie na ulicy Wąskiej.
Słoma tam leżała na podłodze, na niej się spało dwa dni. Na trzeci dzień rano
zaprowadzono nas pod eskortą na dworzec i pojechaliśmy do Niemiec pociągiem.
Podróż trwała dwa dni. Już fabryki i bauerzy czekali na ludzi do pracy, już tam
Niemcy mieli wyznaczone, ile osób gdzie wysiada, na kolejnych stacjach. Nie
wiedziałam dokąd jadę. Bałam się. Szczęściem nie byłam sama. Razem ze mną była
moja dobra koleżanka, Helena Laska. Przyjaźniłyśmy się od dziecka, razem my do
szkoły chodziły, i razem my psociły jako dzieci. Jechałyśmy przez Katowice,
Wrocław, Wiedeń. Dojechałyśmy do Bawarii. Bauer już czekał na mnie na dworcu w
Plattling. Płakałyśmy z Heleną, nie chciałyśmy się rozdzielać, trzymałyśmy się
za szyję. Jak dotarłam do moich bauerów, to płakałam przez cały czas, bo Helena
trafiła do innego gospodarza. Szczęście miałam, że trafiłam do dobrych,
uczciwych ludzi. Jak mnie bauer zobaczył wieczorem taką spłakaną, zaraz tego
samego dnia wziął mnie za rękę, i zaprowadził do sąsiada, to było niedaleko,
pokazał że to tam mieszka moja koleżanka. Mówił „Kameraden, kameraden”, coś tam
z tego zrozumiałam. Wtedy po niemiecku umiałam tylko bitte – proszę, danke –
dziękuję i Gelobt Jezus Chrystus – Pochwalony. Resztę mowy pojęłam szybko, jak
już tam zostałam, bo tylko niemiecki język był wokół.
Bauer
jechał na front, miał stacjonować w Krakowie. To był trzeci dzień mojego tam
pobytu, patrzę – idzie do mnie wojskowy, z początku go nie poznałam, podaje mi
rękę i mówi „Urlop fertig”. Pożegnał się i wyjechał. W domu została bauerka z
dziećmi. Rózia lat 3 i Pepi lat 6. Na mnie mówili „Ana”, a ja do niej „Bajri”,
a najczęściej tylko „Hallo”. Tam był taki chrześcijański naród w Bawarii. Dawne
Niemcy, najstarsze. Przed każdym jedzeniem mówiliśmy pacierz. Bauerka jadła to
samo co my, i razem z nami. Nigdy nie byłam głodna. Ale musiałam bardzo ciężko
pracować. Miałam robotę przy krowach – musiałam je futrować, wyrzucać gnój i
doić osiem krów trzy razy dziennie. Szybko mnie zaczęły od tego dojenia ręce
tak boleć, że płakałam z bólu – do dziś mam powykręcane stawy. Oprócz tego
trzeba było siana nasuszyć w lecie, przy burakach pastewnych była robota –
przesadzać je, okopywać, wykopywać. Tam nie paśli na polu krów. Krowy były cały
czas w stajni. Jednymi drzwiami się wchodziło dawać karmę, a drugimi doić.
Bauerka przychodziła codziennie kontrolować dojenie, a mleczarz raz w tygodniu.
Raz mu przy dojeniu mlekiem po oczach popryskałam, udawałam że to żarty, ale
zły był.
Mieszkałam
z nimi w domu. Bauerka z dziećmi na parterze, a ja na piętrze. Zamykałam się w
pokoju. Darła się na mnie z dołu żeby wstawać do roboty, o czwartej rano, a jak
było pieczenie chleba, to o trzeciej. Pracowałam za 40 fenigów dziennie. Dawali
nam wypłatę, żebyśmy mogli czasem coś sobie kupić do ubrania albo wysłać list
do domu. Trzy dni musiałam robić na znaczek, a znaczek z kopertą to już
kosztował całą markę. Przychodziły też listy z Polski na adres gospodyni: Rosa
Bibll, Wannersdorf, Post Lalling bei Deggendorf. W niedzielę wieczorem
spotykałyśmy się z koleżanką i czytałyśmy razem listy z Jadownik. Niedziela
była dniem wolnym od pracy, tylko krowy trzeba było wydoić i nakarmić. Szło się
też do kościoła i od razu zameldować w biurze, podpisać listę – pilnowali,
żebyśmy nie uciekli. A ja właśnie rozmyślałam o tym.
Bardzo
tęskniłam za domem. Na robotach byłam rok, a mnie się jeszcze mamy chciało. Jak
zaczęłam wymyślać ucieczkę, to mi się zdawało, że jestem jedną nogą w domu. Już
był inny obrót myśli. Zaczęłam od tego, że do roboty w polu zabierałam mapę.
Nosiłam ją ukrytą w ubraniu. Gdy nikogo w pobliżu nie było, to ją oglądałam,
uczyłam się tej mapy, aż się nauczyłam. Miałam na to pół roku. Kupiłam
materiał, uszyły mi tam płaszcz – pierwszy w życiu za własne pieniądze. Napisałam
do domu, żeby już listów żadnych nie przysyłali. Umówiłyśmy się z moją
koleżanką Heleną, że razem uciekamy. Ja zniszczyłam swoje dokumenty. Bałam się,
że gdyby mnie złapali, to by mnie wrócili do bauerki, a ja bym się wtedy ze
wstydu spaliła – bo była bardzo zadowolona ze mnie, ceniła mnie jako
pracownika. Dobra to była kobieta, nie zasłużyła sobie na to, że ją tak oszukałam.
Już wolałam trafić do więzienia, niech się co chce dzieje – byle nie z
powrotem.
Był
koniec miesiąca lutego. Tam jest wcześniej wiosna. Wiedziałyśmy, że na wiosnę
będzie robota w polu, orka, gnój, sadzenie. Powiedziałyśmy naszym gospodarzom,
że nam się już ubrania bardzo poniszczyły przez zimę i jedziemy do miasta, do Plattling,
kupić sobie nowe. Mojej bauerce powiedziałyśmy, że jedziemy z tą drugą -
sąsiadką, a tej u której pracowała Helena, że jedziemy z moją bauerką.
Spakowałam w nocy wszystkie rzeczy w walizkę i zakopałam ją w śniegu pod
kapliczką, a była wtedy zima stulecia, śniegu po pas. Moja bauerka potwierdzała
to potem w zeznaniach, że nic na ucieczkę nie wskazywało, do autobusu poszłam z
jedną torebką, mapę zostawiłam w pokoju - umiałam już ją na pamięć. Spotkałyśmy
się z Heleną, odkopałyśmy ze śniegu walizki i poszłyśmy do autobusu 18 km w
nocy. Jechałyśmy do takiej miejscowości, gdzie była stacja kolejowa, aby się
przesiąść na pociąg do Wiednia, który miał odejść pięć minut po północy. Ale z
powodu tej wielkiej zimy autobus się spóźnił i pociąg już odjechał. Musiałyśmy
czekać całą dobę do drugiej północy, w zimie, w obcym mieście, my obie
uciekinierki. I wtedy się zgubiłyśmy.
Dworzec
we Wiedniu był zaciemniony, bo Niemcy bali się bombardowania. Schodziliśmy po
ciemku po schodach i tłum ludzi nas rozdzielił. Ja szukałam Heleny na górze,
ona była już na dole. Nie wiedziałam co mam robić i tylko się modliłam do
świętej Anny takimi słowami: „Święta Anno prowadź mnie. O to proszę Cię. Tyś
mnie do wody przyprowadziła, pić wody dałaś, oczy obmyłaś. Długo leczyłaś mi moją
duszę, by zmienić katusze”. I wtedy pomoc nadeszła. Wcześniej jechała z nami autobusem
jedna Niemka. Mówiłyśmy jej, że jedziemy na urlop do mamy. Ta Niemka zobaczyła,
że my się zgubiły na dworcu, i że ja płaczę bo nie wiem co mam robić sama w
środku nocy, w taką zimę, i zabrała mnie na nocleg. Bałam się iść do obcych
ludzi, ale ona była bardzo uprzejma. Spałam tam w dużym pokoju w takim
staroświeckim łóżku, miało ozdobne wielkie złote gały. Ta Niemka przyprowadziła
w nocy córkę, młodziutką dziewuszkę, która ze świecą, w nocnej koszuli,
przyszła popatrzeć na mnie, ale ja udawałam że śpię, bo nie miałam już siły z
nimi rozmawiać. Rano mnie obudziły, dały śniadanie i kanapkę do torebki,
powiedziałam im że muszę iść na North Bahnhof, a one zaprowadziły mnie do
autobusu i kazały wysiąść na trzecim przystanku, i jeszcze kierowcę pouczyły,
by mnie przypilnował, żebym dobrze wysiadła – i tak się stało. Dałam na bagaż
walizkę i przechadzałam się cały dzień, specjalnie tak, żeby się nie rzucać w
oczy. W walizce miałam same nowe ubrania – jak mnie zamkną do więzienia, to
żeby było w czym chodzić. Wieczorem poszłam już z walizką na dworzec, i słyszę,
że ktoś kaleczy język polski, jakby trochę po góralsku albo po śląsku. A to
były baby z takimi wielkimi baniami, co handlowały mlekiem. Poszłam spytać,
skąd są? Odpowiedziały mi tak: „Z Krakowa, z ulicy Gołębiej, my się tutaj za
mąż wydały. A ty co tu robisz, dziewuszko? – Jadę na urlop do mamy. – A to
idźże se tam, w poczekali mnóstwo Polaków”.
I
tak zrobiłam. To była taka mała wąska poczekalnia, pełna ludzi. Weszłam tam,
zobaczyłam że naprawdę wszyscy mówią po polsku, i powiedziałam tak: „Słuchajcie,
ja uciekam. Nie mam przy sobie świstka papieru. Trzeba mi bilet kupić do
Krakowa”.
To
byli porządni ludzie. Znów mi święta Anna pomogła. Może się bali pomagać
uciekinierce, ale bilet kupili. A potem chłopy mówią tak: „Halo, kobiety,
trzeba nam cały przedział zająć na grandę tylko dla Polaków, bo to dziecko
ucieka”. Tak zrobili. Jechałam wśród nich w przedziale. A przez granicę –
chowałam się pod ławkę, na gorących rurach jechałam, a duszno było tak, że aż
mi się krew z nosa puściła. Widziałam tylko nogi. Cięgiem ino powtarzałam
„Święta Anno prowadź mnie. O to proszę Cię. Tyś mnie do wody przyprowadziła,
pić wody dałaś, oczy obmyłaś” – tę moją modlitwę, którą sama ułożyłam. Dwie
granice tak przekroczyłam. Na trzeciej granicy znów mi pomogli dobrzy ludzie.
Jechała tam ze mną kobieta, która też pracowała u Niemców. Ona i jej mąż
handlowali sacharyną. Gdy się dowiedziała, że jest w ciąży, miała wracać na
urlop do domu w styczniu, ale jej nie puścili, tylko przetrzymali jeszcze
miesiąc. Miała przy sobie dwie przepustki – tę starą niewykorzystaną, i nową.
Mnie dała tę starą. Styczeń tam był oznaczony jedną kreską, a my w przedziale dopisali
drugą kreskę i już był w papierach luty. Tylko że my pisali to ołówkiem
chemicznym, znać było różnicę, bo tamto napisano atramentem. Przekraczaliśmy
trzecią granicę, pociąg stoi, dłuży się. Kontrolerzy przeglądają te papiery i
przeglądają, a ja się boję. „Święta Anno, Tyś jest ze mną”. Przyszedł kontroler
do mnie, obejrzał pismo, i tylko patrzył, raz na mnie, raz na paszport. Widział
różnicę w atramencie, i widział że mam fioletowe wargi, bo żeby ołówek
chemiczny pisał mocno jak pióro, to trzeba było go poślinić. Ale w końcu nic
nie powiedział, poskładał papier że był malutki jak kostka cukru, wcisnął mi go
do ręki i na koniec mocno mi tę rękę uścisnął. Myślę że to może był jaki Polak,
dobry człowiek.
W
Krakowie na peronie spotkałam brata. On handlował żywnością i właśnie skądś
wracał do domu. Tym samym my mieli wracać pociągiem. Stał z kimś i rozmawiał, a
ja długo na niego patrzyłam, w końcu mówię: „Józek, a to nie poczułeś, że Hanka
przy tobie stoi?”. Dopiero jak nie skoczył, jak nie uścisnął. Razem żeśmy
wracali do domu pociągiem do Brzeska Słotwiny, a dalej na nogach. Przy bramce
żeśmy się spotkały z mamą, która wracała od świętej Anny z Bocheńca. Matce się
chciało w taką zimę na górę iść, modlić się. I jak mnie tylko zobaczyła, to
odwróciła do Bocheńca i zawołała: „Tyś mi ją wróciła!”. Mama cały czas nie
traciła nadziei. Nawet gdy brat wyjeżdżał na handel, to ona mu mówiła „Józek,
przywieź Hankę”. W środę na wieczór już byłam w domu, a ucieczkę zaczęłam w poniedziałek, 28 lutego 1942 roku.
I rok później, 28 lutego, brałam ślub w tę rocznicę. Narzeczony? – to kolega
brata był ze szkoły, my się wcześniej poznali, napisał do mnie 3 listy do
Niemiec, a potem jak wróciłam, to zaraz do mnie przyszedł. Przez ten rok nie
było u nas gestapo ani raz. Oni nie wiedzieli, że jestem tu z powrotem. Pewnie
myśleli, że taka młoda, to by nie dała rady uciec tak przez trzy granice. A to
wszystko dzięki świętej Annie! Mnie się w Wiedniu udało, ale koleżankę moją
Helenę, tę co się zgubiłyśmy na dworcu, pojmali, wylegitymowali – ona miała
papiery przy sobie – i parę tygodni w więzieniu trzymali. Bauer sam po nią do
Wiednia przyjechał. Na moje miejsce dali chłopaka z Jasienia, Wiatr się
nazywał. Oni się potem z Helenką pożenili i po wojnie wyjechali do Australii,
tak jak wielu Polaków. On już zmarł, ale ona żyje do dziś. Nigdyśmy się przez
te lata już nie widziały, ale pisałyśmy listy i wszystko wiem, co u niej się
działo. To była piękna przyjaźń od dziecka. Wszystkiem my się dzieliły, i
dobrym i niedobrym. Ostatnio w telewizji puścili taki film o Australii,
dokumentalny, to mało obiadu nie przypaliłam, tak pilnie oglądałam, a ręce mi
się aż trzęsły z przejęcia, że to ta Australia, co to moja Helenka tam mieszka.
Czego
żałuję, to że nigdy mi więcej dane nie było odwiedzić później tego Wiednia, tej
Bawarii. Chciałabym zobaczyć te tereny jeszcze raz. Bauerzy już nie żyją, ale
dzieci ich żyją.
Tę
historię mojej ucieczki chciał usłyszeć kiedyś ś.p. ks. kanonik Kordela, gdyśmy
byli razem na jakich prymicjach, i on powiedział wtedy, że to się nadaje na
artykuł. A teraz to już nie wiem, czy ludzie się nie będą śmiali. Człowiek musi
wiele przejść w życiu zanim oko zamknie. O co prosiłam moją patronkę świętą
Annę, to skutek był. „Święta Anno
prowadź mnie. O to proszę Cię. Tyś mnie do wody przyprowadziła, pić wody dałaś,
oczy obmyłaś. Długo leczyłaś mi moją duszę, by zmienić katusze. Po jakimś
czasie gdy wyzdrowiałam, przysięgę swoją dla Ciebie dałam. Za to żeś mnie
uzdrowiła, ja Twoje imię będę sławiła i do Ciebie się modliła”. Warto się
modlić.
Sabina Jakubowska