Jestem córką położnej, która całe
moje pokolenie na świat przejęła, z całej wsi, choć niekształcona, ale miała
doświadczenie, talent do porodów i odwagę. Bo nie było akuszerki żadnej
nigdzie, tylko stare baby odbierały porody.
Moja matka nazywała się Katarzyna
Bednarek z domu Lech z ojca Jana i to ojciec ją wychował, bo jej matka zmarła
przy porodzie. Ojciec myślał, że dziecko bez matki też umrze. Przyszły kumy i
orzekły, że oczka ma żywe i żyć będzie. Dawniej jeszcze gorzej było niż teraz,
jeść nie mieli co - moja mama miała starszą siostrę i dwóch braci. Ale jakoś ją
ten ojciec wychował.
Wyrosła, może do pierwszej klasy
tylko chodziła, ale bieda była taka, że tam każdy zarobku musiał szukać,
starsza siostra pojechała za pracą do Ameryki, a moja matka na służbę poszła,
krowy pasła. 17 lat miała, gdy za mąż wyszła. Mój tata był 8 lat starszy od
niej, już po wojsku. Sześcioro dzieci urodziła: pięciu synów i mnie jedną
córkę. Władek, Franek i Janek byli starsi ode mnie. Ja się urodziłam 17 stycznia 1920 roku, po
tym jak tata do mamy z wojny wrócił. Dali mi na imię Aleksandra. Rodzice i bracia wołali mnie "Leosia". Dwa lata po mnie urodził się jeszcze
Wojtek, a dwa lata po nim – Antek. Ludzie wiedzieli, że mama doświadczona i
rozumna. Często ją do porodów wołali. Nieraz to było tak: robiła w polu, a jak
potrzeba była, sąsiady przylecieli „Chodźcie chodźcie Bednarkowo, bo moja
będzie rodzić”. Czasem wieczorem, a czasem w nocy ją wołali. I ona tam szła,
dziecko przyjęła, pępowinę podwiązała, dziecko ukąpała. Nieraz za „Bóg zapłać”,
a nieraz za garść grochu albo czego do jedzenia. A jeszcze jak wiedziała, że
idzie do chałupy, gdzie bieda aż piszczy, i wiedziała, że ta biedna kobieta nie
ma nawet w co dziecka swojego owinąć, to mama swoje własne świeżo wyprane
prześcieradła z domu brała i im dawała dla tego dziecka. Jak moja mama była
mała, to w innej wsi była jedna akuszerka szkolona, ale potem już nie. Ona nie
miała się u kogo uczyć, tylko z własnego doświadczenia. Pomagała przy porodach
wiele lat, najpierw po sąsiadach, potem po całej wsi, a później też chodziła
albo jeździła do innych wsi, dopóki w gminie nie wykształcili innej akuszerki. Musiała
to lubić, bo mnie też chciała na akuszerkę wyuczyć, ale ja nie chciałam, nie
czułam tej roboty. Moich pięcioro dzieci też mama przyjęła na świat w domu. Tylko
najstarsze urodziłam w szpitalu.
Byłam wtedy na służbie u Niemców,
miałam jechać tylko na parę miesięcy, zostałam na kilka lat, żeby zarobić na
dom. Miałam może 17 lat albo 18, gdy jechałam do Prus, tam gdzie Gołdap. Gospodarzami
byli starsi Niemcy, pracowałam u nich w polu bardzo ciężko. Wody zeszły mi w
nocy. Gospodyni się nie przyznałam, aż dopiero wzięły mnie mocne bóle, i
wtenczas musiałam jej powiedzieć. Ona pokrzyczała, pokrzyczała, a potem się mną
zaopiekowała i zawiozła do szpitala. Gospodyni pojechała, ja zostałam. Na domu
porodów był bocian. Dużo tam było Polek, ale lekarzami byli Niemcy. W szpitalu
dobre były warunki. Na jednej sali leżały 4 położnice blisko siebie. Rano
pojechałam, na wieczór się urodziło dziecko. Byłam sprawna, zdrowa, dużo
pracowałam. Kazali leżeć i moje dziecko
urodziło się na stole. Dały na chwilę do piersi i zabrały z powrotem. Opaska na
rękę, żeby było wiadomo czyje. Gdy się córka rodziła, to nacięli i później mnie
musieli zaszyć w uśpieniu. Uśpili i robili, co chcieli. To była wojna wtedy,
1943 rok. Ksiądz był Niemiec, nie umiał po polsku, ale zakonnica pielęgniarka
dziecko do chrztu podała i jakoś ochrzcił po swojemu. Dziecku dałam na imię
Janina po jej ojcu, którego zabrali na front. Nie wiedziałam, czy on żyje.
Gospodarze przyjęli mnie z powrotem. Polubili moją córkę bardzo, bo oni nie
mieli swoich dzieci. Córkę karmiłam kilka miesięcy, ale ciężko pracowałam w
polu i nie miałam pokarmu żeby ją wykarmić. Kiedy wróciłam, to już mieszkałam
razem z mamą i wtedy wszystkie następne porody były przy mojej mamie. W 1948
urodziła się Krysia. Podobało mi się to imię, bo u Niemców często wołali na
dziewczynki Kristin, ładnie to było. Krysia urodziła się prawie przy robocie.
My z mężem moim Stefkiem i z rodzicami rozrzucaliśmy nawóz na polu, mieliśmy mórg pola, było
trochę pracy przy tym. Już było blisko do granicy z innym polem, więc między
bólami kończyłam robotę, już zaczęły mi wody schodzić. Przyszliśmy do domu i
schyliłam się żeby sobie podpalić pod piecem i wody nagrzać do mycia, ale już
nie dałam rady, więc zawołałam mamę i poszłam prosto do łóżka. Ledwie się położyłam
i już się Krysia urodziła.
W 1950 syn Mietek się urodził. Jeszcze
w Boże Narodzenie szłyśmy z mamą do kościoła na nogach. Pół godziny trzeba było
do kościoła iść. Uszłam kawałek, silne bóle mnie wzięły bo mama szła szybko.
Poczułam te bóle i mówię mamie, że nie dam rady tak szybko iść. Poszłyśmy
wolniej, zaszłyśmy do kościoła spóźnione, ale bóle się uspokoiły i przeszły aż
do 31 grudnia. Mietek urodził się o 4 rano pierwszego stycznia, akurat w
Mieczysława. Spałam i od bólów się w nocy obudziłam, i raz dwa to wszystko
poszło. Mama była przy mnie, dziecko przyjęła, zawiązała pępowinę, nagrzała
wodę do kąpania, a później dała mi go do piersi.
Hanię mi bocian przyniósł na 19
marca, prawie na Józefa, parę lat później. Też w domu rodziłam. Akurat my mieli
stawiać dom. Urodziła się w marcu, a stawialiśmy we wrześniu. W dzień się
urodziła, szybko wszystko poszło. A potem karmiłam i kołysałam, żeby spała, bo
dużo pracy było.
Po niej się jeszcze urodzili
Marysia i Tadek, ale już mi się mylą te porody. Marysia się rodziła na Matkę
Boską Gromniczną. Tadek ostatni, powinnam pamiętać, ale już mi się myli, a jak
sobie wspomnę jego twarz za dziecka, to mi się zdaje taki podobny w
dzieciństwie do moich młodszych braci Wojtka i Antka, że już mi się całkiem
miesza jaki on wtedy był.
Wszystkie moje dzieci były
malutkie, do rodzenia dobre. Włoski miały gdy się urodziły. Z łożyskiem to ani
nie wiem, co mama robiła. Co się wtedy z łożyskami robiło? – Nie interesowałam
się. Po porodzie to się 3-4 dni leżało w łóżku, ale potem to się już
wychodziło. Karmiłam dzieci po 3 miesiące. Krótko, bo później roboty było tyle,
że nie miałam czasu ani jeść i pokarm się skończył. Dawałam im mleko od krowy,
a smoczki się robiło ze szmatki. Jak nie było butelki, to się łyżeczką karmiło.
Mama mi przy dzieciach bardzo pomagała, gdy ja w polu robiłam.
Przy wszystkich porodach mniej
się czuło bóle, gdy się chodziło, gdy się robiło w domu, w obejściu i w polu, niż gdy się leżało, jak wtedy w tym niemieckim szpitalu.
Przy pracy to i lepszy poród był, lżejszy. Ale kto by tam dawniej leżał, gdy
roboty było tyle – grabiami, motyką, kto tam się ze sobą cackał. Dziś młode to
nic nie robią, i dziwią się, że ze wszystkiego same komplikacje, ledwie ciąża a już komplikacje, poród - komplikacje. Dawniej to nie
było żadnych komplikacji. Kto miał żyć, to przeżył. Moja mama przez te
wszystkie lata pracy akuszerskiej nie miała ani razu skomplikowanego porodu. Wszystko
się jej udawało szczęśliwie przeprowadzić. Była taka jedna kobieta, która nie
mogła urodzić i jej chłop już zaprzęgał wóz, żeby wieźć ją do szpitala. Ale ten
szpital był daleko, i moja mama nie zgodziła się aby tę rodzącą tak daleko
wozić. Ona już nawet na wozie leżała, na sianie, ale moja mama kazała aby tę
rodzącą z wozu zdjąć z powrotem do domu. I ona jednak w domu szczęśliwie
urodziła przy mojej mamy pomocy. To był jeden jedyny trudny przypadek, gdy się ten poród przeciągał.
Ale były też przypadki inne: przyszła do mojej mamy kobieta z dalsza, sama
przyszła o własnych siłach i mówi: „Chodźcie bo będę rodzić”. Mama ją odesłała
żeby wracała do domu, i że już do niej idzie. Dziecko się przy drodze urodziło,
ta kobieta zawinęła je w fartuch co go miała na sobie, i poszła z dzieckiem w fartuchu do domu. Takie
to były wtedy matki.
Sabina Jakubowska
Sabina Jakubowska