Maria Legutkowa

Maria Legutkowa, dyplomowana położna

Urodzona w Jadownikach 7.12.1905, córka Wincentego Stawiarskiego i Anny z domu Miśkowicz. Żona Jana Legutko, miała z nim sześcioro dzieci: córkę Janinę (1924), następnie martwo urodzoną dziewczynkę (1926), syna Stanisława (1927), córkę Rozalię (1928), syna Mieczysława (1930) i córkę Annę (1934). Pierwszy poród przyjęty przez nią w Jadownikach został zapisany w księgach metrykalnych w roku 1929 i aż do 1965 roku tylko w tej miejscowości zarejestrowanych zostało 1900 przyjętych przez nią porodów, ale według jej własnej ewidencji pomagała w narodzinach pięciu tysięcy dzieci w różnych miejscowościach. Zmarła 26.02.1990.

O tym, jaką osobą była powszechnie w Jadownikach znana i szanowana akuszerka Maria Legutkowa, opowiada jej wnuczka, pani Anna Stec:

Moja babcia Maria Legutko urodziła się w rodzinie Stawiarskich. Jej rodzice nie pochodzili z Jadownik, tylko ze Stróży koło Tarnowa. Jej ojciec Wincenty Stawiarski wyjechał za młodu do Ameryki, zarobił tam trochę grosza i za te pieniądze kupili w Jadownikach starą, zarośniętą leśniczówkę.
Gdy wyszła za mąż, nadal mieszkała w tej leśniczówce. To jest właśnie to miejsce, gdzie teraz my mieszkamy. Na jej głowie było utrzymanie domu. Nie mogła liczyć na męża. Dlatego po urodzeniu kilku dzieci poszła na kursy położnej do Krakowa. Dojeżdżała tam trzy razy w tygodniu.
Dostała etat na porodówkach w Szczurowej, w Porąbce Uszewskiej, w Iwkowej, a później, gdy była starsza, w Ośrodku Zdrowia w Jadownikach. Poza tym chodziła do porodów w domach. Długo była czynna zawodowo, a jeszcze ją prosili do porodów, kiedy już przeszła na emeryturę.
W domu na szczęście gdy jeszcze miała małe dzieci, pomagała jej matka, moja prababcia Anna Stawiarska, bo trzeba było małe dzieci zostawić i iść do pracy. Po śmierci swojej matki babcia miała jeszcze pod opieką swoją własną siostrę Anastazję, która była chora i to właśnie ona się nią zajmowała. W czasie wojny bywało że udzielała pomocy partyzantom, rannym, którzy tędy przechodzili idąc do lasu. Zdarzały się niebezpieczne sytuacje, gdy Niemcy patrolowali teren.
W ciągu długich lat swej pracy przyjęła 5 tysięcy porodów. Wszystko skrupulatnie zapisywała, miała taki wielki zeszyt, podzielony na rubryczki. Poza tym przyjęła na świat wszystkie dzieci w rodzinie, swoje wnuki i prawnuki, a do tego wszystkie dzieci u sąsiadów. Przy moich własnych porodach też była babcia, pewnie dlatego one były takie lekkie, szybkie i wszystko było dobrze.
Gdy byłam młodą dziewczyną, babcia chyba chciała mnie zainteresować pracą położnej, bo pamiętam, że dwa razy byłam z babcią w Szczurowej przez cały dzień. Namawiała „Chodź, zobaczysz, jak to jest”. Ja nie czułam tej roboty, ale w ślady babci poszła jej prawnuczka, Gabrysia. A moją mamę babcia nauczyła dawać zastrzyki. Wtedy to były inne czasy, liczyło się że ktoś może realnie pomóc, choć nie ma wykształcenia medycznego.
Babcia pracowała razem z panią Sosinową na zmiany. Każda robiła swoje w Ośrodku Zdrowia, w poradni dla kobiet. Lubiły się z panią Sosinową, współpracowały, szanowały się, chociaż pani Sosinowa była dużo młodsza. Kiedy jedna była zajęta przy porodzie domowym, odsyłała potrzebujących do tej drugiej.
Babcia była skryta, nie opowiadała o swojej pracy za wiele. Różne spotykała przypadki, na izbach porodowych i po domach, ale wiele o tym nie  mówiła. Najbardziej była zdenerwowana, gdy w domu rodzącej był brud. Gdy zamiast zająć się rodzącą, położna musiała najpierw umyć podłogę, zmienić pościel, bo nic nie było przygotowane na przyjście dziecka.
Ona taka była, że nie odmówiła pomocy nikomu, w razie potrzeby szła w nocy i na Bocheniec, i na Bagno, i do Jasienia. Później sobie kupiła rower, żeby szybciej dojechać i szybciej wrócić. Nie było telefonów, a ona chodziła i jeździła po całej wsi. Ludzie byli zadowoleni, przyjeżdżali, czasem wracali po porodzie i czym mieli, tym dziękowali, czasem to były kwiaty, albo jakieś czekoladki, czasem pieniądze albo co innego. Niektórzy nie mieli czym tylko dobrym słowem, ale i tak do nich szła, bo była pomocna a nie pazerna. Czasem się zdarzało, że siedziała przy porodzie i dwa dni, bo bała się odejść, gdy było daleko, nie wiedząc, co się wydarzy.
Do kobiet ciężarnych i rodzących to babcia zawsze mówiła „Chodź, bądź w ruchu, schylaj się, zobaczysz, będziesz miała lekki poród”, wiem bo do mnie też tak mówiła, i rzeczywiście dzięki tym radom dzieci rodziły się szybko, moje też. Po porodzie też się umiała wszystkim zająć, i młodą mamą, i kąpaniem, i łożyskiem. Młodą mamę odwiedzała zwykle przez tydzień po porodzie, uczyła jak dziecko przystawiać do piersi, kąpała dziecko, i dbała żeby się w młodej mamie wszystko dobrze goiło. Bardzo była za karmieniem piersią, pamiętam jak wojowała nade mną, gdy chciałam odstawić.
Dbała o wygląd, była bardzo czyściutka, długo włosy farbowała, żeby nie być siwą. Po domu nosiła zwyczajnie chustkę na głowie, ale do pracy w izbach porodowych zabierała czepek pielęgniarski. Do porodów domowych brała ze sobą kuferek. Tam miała wszystko, co jej potrzebne. Przyrząd do badania tętna płodu, specjalne podkłady na łóżko rodzącej, biały kitel dla siebie. Miała też owinięte w czystą ligninę nożyczki do przecinania pępowiny, takie specjalne, nierdzewne, z zakręconym kształtem, które się też przydawały do nacinania krocza matki w razie potrzeby. Miała też specjalne naczynie metalowe, taką rynienkę, żeby położyć narzędzia, albo na łożysko. Wszystko to po powrocie wygotowywała, odkażała, żeby czekało w kuferku czyste i sterylne, zawinięte w czystą ligninę. Niektórym matkom sama kupowała za swoje pieniądze pieluchy dla dziecka. Nie mówiła o szczegółach. Cieszyła się na dobre przypadki, radziła sobie z bliźniakami.Gdy się zdarzyło jakieś nieszczęście, na przykład gdy dziecko zmarło, a nie zdarzało się to często pod babci opieką, to babcia to bardzo przeżywała. Nie mogła spać, płakała, ale nie opowiadała żadnych rzeczy, była dyskretna. O cudzych sprawach po prostu nie mówiła.
Prowadziła ewidencję porodów, w nich dane matek. Pamiętam, jak mi pokazywała ten zeszyt, a tam było pięć tysięcy urodzonych dzieci pod jej opieką, z różnych miejscowości. Zapraszano ją też na chrzciny, bo to dawniej był taki zwyczaj, że akuszerka wiozła noworodka na wozie albo niosła i dopiero w kościele podawała rodzicom chrzestnym. Taki był zwyczaj, więc ona też była taką „niosaczką”, ubierała dziecko do chrztu, miała dwie takie piękne kapki do przystrojenia noworodka na chrzest, niebieską dla dziewczynki i różową dla chłopczyka, bo dawniej to było tak na odwrót, a później to już miała białe dla wszystkich. Brała mirt, talerz z wodą święconą i tak kropiła tym mirtem rodziców chrzestnych po czołach i podawała im dziecko w kościele. Potem jechała z nimi na chrzciny i nieraz dostawała od gości jakąś symboliczną zapłatę za pracę akuszerską. Często była zapraszana na chrzestną matkę, a potem gdy te dzieci dorastały, to ją znowuż prosiły żeby była ich świadkiem przy bierzmowaniu.
W domu nie obarczaliśmy jej pracą, bo to nigdy nie było wiadomo, kto ją kiedy wezwie. Musiała też przecież choćby chwilę wypocząć. Zdarzały się jej różne ciekawe sytuacje. Kiedyś, gdy jeszcze po świecie wędrowały cygańskie wozy, a Cyganie zatrzymali się tu blisko, na skraju lasu, przyleciał do babci Cygan o 12 w nocy, że jego żona rodzi. To był listopad, a oni tam mieszkali w wozach i namiotach. Babcia się zmartwiła, jakże ona przyjmie ten poród w środku nocy, w lesie, w listopadzie, w namiocie, ale po prostu wzięła tylko kuferek i lampę naftową i poszła z Cyganem w las. Napalili tam ognisk wokół tego namiotu, a ona przy tej lampie, w namiocie na skraju lasu przyjęła na świat bliźniaki. Babcia się martwiła o te dzieci, dlatego dawała tym Cyganom mleko od swojej krowy dla tych dzieci. Nawet ochrzcili te dzieci w tej parafii, chrzestną matką była moja mama a chrzestnym ojcem brat mojej mamy, chrzciny były u nas. Potem ci Cyganie poszli w świat, ale jeszcze po wielu latach tędy przejeżdżali i naszą babcię odwiedzili z wielką wdzięcznością.
Dużo widziała, chodząc do porodów. Nieraz to były takie rzeczy, że trudno było uwierzyć, jakieś światełka w nocy na polach, jakieś dziwne niesamowite sytuacje. Gdy o nich opowiadała, to aż czasem mówiłam „Babciu, to się nie mogło zdarzyć, długo nie spałaś, byłaś po prostu zmęczona i ci się przywidziało”. Ale ona wiedziała swoje. Była przy tym bardzo pobożna. W każdy dzień, gdy tylko mogła, szła do kościoła, przyjmowała komunię. Później gdy już nie pracowała, to miała więcej czasu, a tu autobus blisko, to sobie jeździła do kościoła do Brzeska. Mnie też w życiu dużo pomogła, bo już na emeryturze to się zajmowała moimi dziećmi, za to ją bardzo cenię.
Doczekała dziewięciu wnuków i trzynastu prawnuków. Do końca życia była sprawna i chodziła. W wieku 85 lat zabrał ją zawał serca. To był już drugi, bo pierwszy przeszła nawet nie wiedząc. Zmarła w szpitalu.
Była zadowolona z tej pracy położnej. Miała satysfakcję ze swojego życia.


               pieczątka położnej Marii Legutko, ze zbiorów jej wnuczki, pani Anny Stec



Sabina Jakubowska