Przed wojną była bieda
straszna – nie było pracy. Potem wojna i ciężki czas. Po wojnie bieda, bo zanim
się nasze państwo pozbierało, też nie było pracy. Miałam 22 lata gdy wyszłam za
mąż i poszłam na gospodarkę do męża. Nasze pokolenie… My jak chodziły w ciąży,
to szły do żniwa, do gnoju, nieraz brzuch pod nosem, ale roboty tyle… W każdym
domu coś się chowało, krowy, świnie… Krowa to była żywicielka rodziny. Trzeba
przecież było tę gospodarkę obrobić. We żniwa praca była taka ciężka, że nieraz
się słabo robiło z upału, a cienia było tyle, ile dawał snopek, gdy się go
podniosło. Ale przy pracy też było przyjemnie, bo się toczyło życie
towarzyskie. Szczególnie przy kopaniu ziemniaków, nawzajem się „odkopywałyśmy”,
czyli z kobietami w sąsiedztwie sobie pomagałyśmy, jednego dnia cała gromada u
mnie, jutro u sąsiadki i tak dalej. W przerwie człowiek zjadł troszkę chleba
czy jakie jajko, mleka popił albo i wody, a śmiechów było, żartów, opowieści
tyle, że nieraz tośmy nie jadły, tylko tolały się ze śmiechu po ziemi. Kobiety
były – mało powiedzieć opracowane – a raczej wydźwigane, wyharowane. Przez to
porody szły bardzo szybko. Takie małe bóle to się spędzało przy pracy, czas
szybciej mijał, było się czego przytrzymać. Za moich czasów wszystkie kobiety
rodziły w domach. Dawniej żadna kobieta się nie badała. Każdy się wszystkiego
dowie w swoim czasie. Przyszły bóle, to mąż szedł po położną. Jak dziecko było
większe, to cięższy był poród, jak mniejsze – to lżejszy. Zauważyłam, że
szczupłe kobiety miały lżejsze porody, a jak była która grubsza, to porody
miała cięższe. Ale większość ludzi była chuda, bo nie było tyle jedzenia, żeby
miała z czego tłustość powstać, a grube to były tylko te, co w rodzinie miały,
jak to się dziś mówi – takie geny albo choroby jakieś. Przy porodzie zwykle mąż
był obecny, bo to i nieraz trzeba było pomóc – przytrzymać kobietę, albo i
brzuch przygnieść jak położna pokazała. Mnie nie trzeba było nacinać, ale
czasem położna nacinała, a potem zeszywała. Po porodzie położna przychodziła
zawsze rano, dziecko wykąpała, położnicę podmyła, opatrzyła. Podkłady dawała ze
starych poszewek pociętych. Czyste musiały być. Po porodzie to gotowano rosół i
dawano matce do wypicia. Na laktację dawano herbaty ciepłej osłodzonej z
przegotowanym mlekiem krowim.
Wzywaliśmy położną, do
moich wszystkich dzieci przyszła Legutkowa, wówczas wszystkie dzieci w naszej
miejscowości znosiła ona. Długo żyła. Sprytna była, nigdy się nie zdarzyło, by
pod jej opieką coś się dziecku stało, żeby które umarło.
Później różnie. Kogo
było stać na lekarza? Wiedzieliśmy, że jak dziecko ma żyć, to będzie żyć. Nie
było we wsi ani jednego domu, żeby tam dziecko nie umarło na różne choroby w
dzieciństwie, a szczególnie na zapalenie opon mózgowych.
Moje pierwsze dziecko
urodziło się przedwcześnie w ostatni dzień roku 1951, wieczorem. Dopóki położna
nie przyszła, to chodziłam po domu. Wody mi odeszły i położyłam się do łóżka. Spodziewałam
się tego dziecka w styczniu, synek był ponad miesiąc niedonoszony, bardzo malutki.
Baliśmy się, że umrze, dlatego zaraz szybko pojechali go ochrzcić, mój mąż z
chrzestnymi. Zawsze to jest nadzieja, że albo mu to pomoże i przeżyje, albo
jeśli umrze, to przynajmniej ochrzczone – człowiek był spokojniejszy o jego los.
Ksiądz katecheta ochrzcił go Staś – po dziadku i zapisał na ostatni dzień w
roku. Byłam zła, bo mógł już zapisać na pierwszego stycznia, a tak to nie dość
że taki malutki, to jeszcze będzie najmłodszy wśród rówieśników. Po porodzie kilka
dni leżałam w łóżku. Dziecko karmiłam kilka miesięcy, a potem flaszką, mlekiem
od krowy. Mąż pojechał do młyna, namleł grysiku i tak się gotowało, wszystkie
dzieci się tak wychowały, na grysiku na mleku.
Drugi mój syn Tadziu
urodził się w 1954, w maju. Bardzo mi się to imię podobało, to ja w naszym domu
wybierałam imiona. Poród dobrze poszedł.
W grudniu 1957 urodziła
się Marysia, na Matkę Boską. Jeszcze ją pamiętam, jak była malutka, może miała
roczek albo kilka miesięcy. Nagotowałam grysiku na mleku albo ziemniaków
rozgniotłam świeżo gotowanych ze słodką śmietanką, pokarmiłam, a Marysia
pojadła, i zaraz brała swoją lalkę i jakieś inne zabawki, takie wypełnione
trocinami, tak je przyciskała do siebie, przytulała, mało jej rączek nie brakło,
a potem taka najedzona brała je pod pachę i się wdrapywała na łóżko, kładła się
i zasypiała od razu, ściskając te trocinowe zabawki.
W 1960 urodził się
Kaziu, chłop był z niego wielki, i tak rósł, że co dzień to większy był. Ten
poród był najcięższy, tak mnie jakoś gnietli, żebym urodziła. W nocy się
rodził. Mąż poszedł do matki do kuchni powiedzieć, że jest chłopak, a teściowa
powiedziała „Wiedziałam że chłopak, jak tylko się zadarł”.
Kaziu był jeszcze mały,
gdy urodziły się bliźniaki, w lipcu 1963. W ogóle nie wiedziałam, że to będą
bliźniaki. Gorzej się czułam w tej ciąży, inaczej, nie tak jak z tymi
pierwszymi. Czułam że ten brzuch jest większy, ale nie myślałam o dwojgu.
Terenia urodziła się pierwsza, w samo południe. Urodziła się łatwo, razem z
wodami. Pierwszy raz mi się dziecko urodziło razem z wodami, bo zawsze wody
szły wcześniej. Renia była ładna, włoski czarniutkie, mąż powiedział że
śliczna. Legutkowa położna już wiedziała, że tam jest jeszcze drugie dziecko, i
wyszła do drugiego pokoju powiedzieć mężowi, ale mi zaraz nie powiedzieli, bo
się bali, jak tu powiedzieć kobiecie po porodzie, że trzeba rodzić jeszcze raz,
gdy w domu już piątka, a ja zmęczona. Wszyscy byli zszokowani. Ale widzę że
dziecko już ukąpane, w łóżeczku leży, a ja się pytam, gdzie łożysko? Bo nie
było widać tego łożyska. Dała mi położna jakieś tabletki, kazała chodzić po
pokoju. Bratowa już w tajemnicy przyniosła drugi powijak na to drugie dziecko,
a ja dalej nie wiedziałam, co się dzieje i martwiłam się. W tym czasie drugi
pokój myśmy malowali i przyszła posprzątać ten pokój moja koleżanka. Namawiali
ją i prosili, żeby to ona mi przyniosła wiadomość o bliźniaku, ale i ona nie
chciała. W końcu mąż był tym odważnym, co mi powiedział. Rozpłakałam się, bo tu
żniwa na karku, wielka gospodarka, poprzedni syn Kaziu jeszcze malutki - miał
dopiero dwa i pół roku, a tu dwa noworodki naraz. Ale potem powiedziałam „jak
ma być, to już musi być” i chodziłam dalej po pokoju. Minęło dawno popołudnie,
a to dziecko nie chciało się urodzić. Mąż w końcu pojechał do miasta do
szpitala, ze znajomym, który miał pierwszy we wsi samochód, i przywieźli
lekarkę. Dała mi zastrzyk, a potem położyli mnie na stole i zaczęli ugniatać
brzuch i wyciągać dziecko, które było obrócone nóżkami do przodu. To było na
wieczór, już tyle godzin po tym poprzednim porodzie, że mi się już kości
zstępowały i to był bardzo bolesny poród. Niewiele z niego pamiętam, już byłam
taka nieprzytomna. Dziecko urodziło się całe sine i nie oddychające. Lekarka
trzymała w rękach, obracała i powiedziała „Jest chłopczyk, już nieżywy”. Stała przy
oknie. Okno było wtedy otwarte z wielkiego lipcowego upału i nagle powietrze
zawiało do izby i w tym dziecku życie drgnęło. Zaczęła go lekarka cucić, a
położna zabrała się za odcinanie pępowiny, i wtedy lekarka ją wstrzymała i
kazała koniecznie zostawić pępowinę nieodciętą, i tak go cuciła z tą pępowiną
nieodciętą. Powiedziała potem lekarka do położnej, że gdyby mu wtedy odcięła tę
pępowinę, to by się całkiem dodusił, a tak to krew napłynęła i ta pępowina
nieodcięta mu życie uratowała. Zaraz potem ochrzcili go Andrzej, po dziadku.
Modne to wtedy było imię, aleśmy się bardzo nie zastanawiali. Po tym porodzie
bardzo słaba byłam. Dwa tygodnie dochodziłam do siebie. Karmiłam na zmianę raz
jedno, raz drugie. Jak trzeba było do ośrodka jechać do lekarza albo na
szczepienie, to najpierw leciałam z jednym, a za chwilę z drugim, bo wózek był
tylko na jedno dziecko. Andrzejowi przy porodzie rozciągnęli kręgosłup, wolniej
się rozwijał niż Renia. Miał rok i nadal leżał, a Renia już chodziła. Badał go
lekarz, pojechałam z nim też do Krakowa, powiedzieli że ma zwichnięty staw
biodrowy i kazali wsadzić w taką filcową sztywną poduchę. Już myślałam, jak ja to
zrobię, to takie sztywne i ciężkie na ten upał, ale w międzyczasie dowiedziałam
się o takim człowieku z Brzeźnicy, który leczył ludzi. On do nas przyjechał.
Najpierw zbadał Renię. Potem Andrzeja dokładnie, rozłożonego na stole, na kocu.
Mąż trzymał dziecko za ramionka, a Staś najstarszy synek trzymał brata za nóżki. Ten człowiek
dotykał mu całe plecy, oglądał palcami krąg po kręgu, i jak dochodził do
jednego miejsca, to dziecko w taki wielki krzyk uderzało. Zbadał go dwa razy
spokojnie i orzekł, że dziecko ma pęknięty krąg. Kazał nie wsadzać do filcowej poduchy,
tylko przyjeżdżał dwa razy w tygodniu, osobiście go kąpał, dotykał plecki i
kręgosłup, kazał smarować, obkładać bandażem z tłuszczem, i usztywniać taką
specjalną tekturką, którą dla niego zrobił na plecy. Powiedział, że jak
posłucham tych zaleceń, to dziecko za 6 tygodni stanie na nogi. Po 6 tygodniach
odwinął go z tej sztywności i dziecko stało! A potem nauczył się stawać sam. Gotowałam
coś i nagle się odwróciłam, patrzę a tu Andrzej stoi w swoim łóżeczku i trzyma
się tych szczebelków. Jak wybiegłam przed dom, męża zawołałam, on przyleciał w
te pędy i taka wielka była radość, żeśmy się śmiali i płakali, że on sam stoi!
Czasy były na pewno
trudniejsze przez ciągłą robotę, ale ludzie byli inni i bardziej życzliwi. Pięć
porodów w domu wspominam dobrze. Położna mi zapewniła bardzo dobrą opiekę, to
była bardzo życzliwa osoba i znała się na swojej pracy. Wszystkieśmy rodziły w
domach i to było bezpieczne. Moja siostra Gienia umarła po porodzie w szpitalu.
Gdy była w szóstym miesiącu ciąży, potrącił ją autobus. Pękła jej miednica i
nie mogli jej dać gipsu z uwagi na ciążę. Chcieli jej tę ciążę usunąć, ale się
nie zgodziła. Trzy miesiące leżała w domu, a do porodu pojechała do szpitala.
Zrobili jej cesarskie cięcie, dziecko się urodziło tuż przed Bożym Narodzeniem, i niby wszystko było dobrze, ale złapała zapalenie płuc i zmarła od wielkiej
gorączki. Dzieci po niej zostały malutkie, Stasia miała 4 lata, Grzesiu 2 lata,
a Danka 7 dni. A siostra miała przeczucie. Gdy leżała w domu jeszcze w ciąży,
to często do niej zachodziła sąsiadka Marysia i ona do tej Marysi cięgiem
mówiła, że się bardzo boi, że ciągle czuje śmierć koło siebie, tak blisko, że
aż się boi odwrócić. Bardzo płakałam po siostrze i byłam gotowa zaopiekować się
tym małym dzieckiem, ale inaczej się to potoczyło, inni ludzie te dzieci siostry wychowywali.
Jak te moje maluchy
były małe, to ja prawie przez 3 lata z domu nie wyszłam. Krowy były nieważne,
pole było nieważne, wszystko. Mąż zatrudniał pracowników do roboty w polu, więc
do pola nie chodziłam, ale za to trzeba było dla tych ludzi nagotować,
śniadanie zrobić, obiad dla pracowników i dla całej rodziny. Do tego chleba napiec, krowy wydoić. Dzieciom się dawało mleko przegotowane. Butelki dla dzieci były szklane, myło się to
szczoteczką, a cumle do tych butelek były gumowe. Wanienka dla dzieci była
drewniana. Szorowało się ją szczotką ryżową, żeby była czysta, i wystawiało na
słońce. A pranie pieluch? Razem jak policzyć, to miałam 14 lat prania pieluch.
Ile człowiek potrafi!
Ile człowiek potrafi!
Sabina Jakubowska